Выбрать главу

– Tak, dopóki nie natknęliśmy się na pańskie owce na drodze.

– Doprawdy?

– Tak. – Odsunęła od siebie Michaela. – Muszę porozmawiać z moim synem na osobności. Możecie nas zostawić amych?

– Nie. – MacDuff odwrócił się do Royda i wyciągnął rękę.

– Pan nazywa się Royd, prawda?

– Tak. – Uścisnął powoli rękę MacDuffa.

– Czy mógłby pan zaprowadzić Michaela i panią Dunston do zamku? Muszę zamienić kilka słów z Jockiem. On zawoła Jamesa, który pokaże wam wasze pokoje.

– Michael i ja możemy porozmawiać tutaj – powiedziała Sophie.

MacDuff potrząsnął głową.

– To miejsce jest dla niego szczególne. Nie chcę go skalać. _ loże pani porozmawiać z nim gdzie indziej. – Odwrócił się i ruszył w stronę Jocka.

Arogancki drań.

– Skalać? – zapytał Michael, przypatrując jej się uważnie. Objęła go mocno.

– Chodź, pójdziemy do zamku.

– Wiedziałem, że coś jest nie tak – wyszeptał. – Powiedz mi.

– Nie chcę niczego przed tobą ukrywać – powiedziała delikatnie – Ale zdaje się, że nie możemy tu rozmawiać. Chodźmy do twojego pokoju. – Odwróciła się. – Royd?

– Będę tuż za wami, dopóki nie dojdziecie do zamku, i nie upewnię się, że jesteście bezpieczni. Potem chyba nie będziesz mnie potrzebowała?

Chciała mu powiedzieć, że będzie. Przyzwyczaiła się do jego towarzystwa i siły, na której nauczyła się polegać. Ale ta sytuacja nie miała nic wspólnego z ich sprawami. To była rzecz między nią a jej synem.

– Nie, nie będę cię potrzebowała.

Royd patrzył, jak Sophie i Michael przechodzą przez dziedzi¬niec i podchodzą do drzwi frontowych zamku. Sophie szła spokojnie. Royd pomyślał, że od momentu, w którym ją poznał, otrzymywała od życia kolejne ciosy i wszystkie znosiła z taką samą siłą.

Kiedy drzwi za nimi zamknęły się, Royd zacisnął pięści. Czuł się bezsilny. Ona cierpiała, i będzie cierpiała jeszcze bardziej, kiedy powie Michaelowi o ojcu.

Ale nie mógł jej teraz pomóc. Był kimś z zewnątrz.

Więc powstrzymaj chęć ruszenia za nią i zrób coś poży¬tecznego, nakazał sobie. Odwrócił się i przeszedł znowu przez bramę, przy której stali i rozmawiali Jock, MacDuff i Campbell.

– W czym jest problem? – przerwał im. MacDuff podniósł brew.

– Problem?

– Cholerne owce. Kiedy Sophie powiedziała ci o owcach na drodze, zareagowałeś… zaniepokoiłeś się. Potem rozmawiałeś Jockiem. Co się dzieje?

– Może to zbieg okoliczności – powiedział MacDuff. – Mo że chciałem poprosić Jocka, żeby pocieszył panią Dunston w potrzebie.

– Bzdura.

Campbell podszedł w stronę Royda.

– Do pana nie mówi się w ten sposób – powiedział spokojnie.

– Czy mam go stąd wyrzucić?

– Spokojnie, James. W porządku – odparł MacDuff. – Idź do zamku i przyprowadź kilku ludzi, wróć za dziesięć minut.

– Jest pan pewien? – zapytał Campbell. – To dla mnie żaden problem.

Jock zachichotał.

– Nie byłbym taki pewien na twoim rrueJscu. Nawet ja miałbym z nim problem. Wróć za dziesięć minut.

Campbell odwrócił się i ruszył w stronę zamku.

– Owce – powtórzył Royd.

– Powiedz mu – zwrócił się Jock do MacDuffa. – Jeśli się nie mylimy, może nam pomóc.

MacDuff przez chwilę milczał, potem wzruszył ramionami.

– Masz rację. – Spojrzał na okoliczne wzgórza. – Owce nigdy nie powinny znaleźć się na tej drodze. Te wzgórza należą do mnie, ale pozwalam Stevenowi Dermotowi i jego synowi paść na nich małe stado. Ich rodzina ma to prawo od pokoleń. Steven nigdy nie dopuściłby do tego, żeby jego stado włóczyło się po mojej drodze.

Royd spojrzał w stronę wzgórza.

– Sprawdź Dermota. – Odwrócił się. – Ja się w tym czasie rozejrzę w okolicy.

– Nie masz żadnych pytań? – zdziwił się MacDuff.

– Nauczyłem się, że wszelkie sytuacje, które odbiegają od normy, są podejrzane. – Spojrzał przez ramię na J ocka. – Idziesz ze mną?

– Jestem pewien, że sobie poradzisz – powiedział Jock cicho. – Dorastałem na tych wzgórzach z synem Stevena, Mar¬kiem. Pójdę z MacDuffem sprawdzić chatę.

Royd skinął głową.

– Jeśli nikogo nie znajdę, wrócę i będę was krył.

– Mamy Jamesa i innych – powiedział MacDuff. – Może powinienem przydzielić ci kilku ludzi.

– Nie, będą tylko zawadzać.

– Znają teren.

– Będą zawadzać – powtórzył Royd. – Poza tym będę wtedy zmuszony na nich uważać.

– Carnpbell i inni nie są bezbronni – zauważył MacDuff. – Razem ze mną służyli w marynarce.

– To dobrze. Niech pójdą z tobą – powiedział Royd i odwrócił się na pięcie.

– Apodyktyczny drań – mruknął MacDuff do Jocka. – Je¬stem trochę wkurzony. Mam nadzieję, że jest dobry. Zawsze taki jest?

– Jest dobry – potwierdził Jock. – I tak, zawsze jest taki opryskliwy. Może teraz jest trochę bardziej rozdrażniony. My¬ślę, że wyczuwam w nim frustrację. Rzeczy nie idą po jego myśli.

– Cóż, to się często zdarza.

– Ale Royd musi mieć do czynienia z Sophie Dunston i nie jest pewien, jak ona mu pomoże. – Wzruszył ramionami. – A może po prostu nie wie, jak sobie z nią poradzić? Nie jest przyzwyczajony do brania pod uwagę innej osoby, kiedy ma do wykonania robotę. A to jest zadanie jego życia. Dopaść Bocha i Sanbome'a. O, jest James i chłopaki. Chodźmy na górę, do chaty.

Rozdział 12

Ktoś go obserwował.

Royd zatrzymał się pod drzewem i nasłuchiwał.

Wiatr kołysał gałęziami. W oddali słychać było beczenie owiec. Spojrzał w górę, na wzgórza. Jeśli ktoś ukrywał się w tamtych drzewach, będzie stanowił łatwy cel, gdy zacznie się wdrapy¬wać po stoku.

Jeśli w ogóle ktoś tam był. On wybrałby inne miejsce. Co prawda miejsce do oddania strzału było idealne, ale droga odwrotu fatalna. Nagie wzgórze nie dawałoby ochrony. On zostałby gdzieś tutaj, nisko, gdzie można było się schować za licznymi drzewami i krzakami.

Poza tym wyczuwał, że drań jest w pobliżu. Blisko. Bardzo blisko.

Miał broń? Royd poruszał się szybko między drzewami.

Jeśli tamten miał broń, Royd musiał być szybszy. W końcu zatrzymał się.

Nie wystrzelił. Cisza. Może nie chciał jej mącić wystrzałem. Ale wciąż tam był, czekał.

Royd też postanowił czekać.

Podszedł bliżej drzew. Trzy minuty. Cztery minuty.

Dalej! Rusz się! – przynaglał. – Jeśli będę musiał, zostanę tu całą noc.

Żadnego dźwięku, oprócz wiatru i… owiec. Minęło następnych sześć minut.

Ledwo dosłyszalny dźwięk kilka metrów dalej od niego. Jakby ktoś się ślizgał…

Dźwięk poruszającego się pytona. Ale też człowieka, który opiera się o pień drzewa.

Albo schodzi z drzewa. Czekał. Podejdź tu.

Ile minut minęło, od kiedy usłyszał tamten dźwięk?

Dwie? Trzy?

Wystarczająco dużo, żeby, cokolwiek to było, zdążyło po¬dejść do Royda.

Nie ruszaj się. Nie daj po sobie poznać, że wiesz o jego obecności.

Nie słychać żadnych kroków. Drań był dobry. Royd poczuł napięcie w karku.

Za nim. Każdy nerw, każdy mięsień był napięty. Powoli odwrócił głowę.

Bliżej.

Kątem oka zauważył ruch. Teraz!

Runął na ziemię i wyciągnął nogi, żeby wymierzyć cios w nogi stojącego metr od niego mężczyzny.

Powalił go na ziemię.

Mężczyzna wywinął się i wbił Roydowi nóż w ramię. Royd odruchowo podniósł ramię do góry.

Ból.