Royd wciąż czuł ostrze, które wbiło mu się w mięsień przed¬ramienia. Wyciągnął nóż i rzucił nim. Ostrze trafiło w rami~' mężczyzny.
– Royd? – Boże, ten drań się śmiał. – Sanbome nic nie powiedział. Co za przyjemność!
Boże, Devlin.
Devlin przechylił głowę, nasłuchując.
– Och, będę musiał się pośpieszyć. Przerwano nam. Co za szkoda.
Przewrócił się na drugi bok i skoczył w zarośla. Royd wyciągnął pistolet i ruszył za nim.
Krwawił jak zarzynana świnia. Nie ma czasu na opatrzenie rany.
Zobaczył,jakDelvin biegnie w dół zbocza. Wycelował i strzel i I. Chybił. Devlin przystanął za kolejnym drzewem.
Głosy, o których mówił Devlin, były coraz bliżej. Jock i MacDuff?
Devlin przemykał między drzewami z niewiarygodną pręd¬kością, jak na rannego.
Zbyt szybko.
Ramię Royda krwawiło. Jeśli się teraz nie zatrzyma, może się wykrwawić na śmierć.
Cholera.
Wystrzelić raz jeszcze? Jest poza zasięgiem.
Stanął i wymamrotał parę przekleństw. Dobrze, musisz zaniechać dalszego pościgu, postanowił. Następnym razem. Z Devlinem zawsze był ten następny raz.
Przywołać tu MacDuffa i Jocka i opatrzyć szybko ranę. Może będą mogli ruszyć za Devlinem.
Nie, oni go nie złapią. On był za dobry. Później się o to będzie pomartwił.
Wyciągnął pistolet i strzelił w powietrze. Potem zacisnął puls powyżej rany i czekał na Jacka.
– Nie wygląda dobrze. Lekarz powinien to zobaczyć. – Jock kończył bandażować ramię Royda. – Straciłeś sporo krwi.
– Później. Bywało gorzej – mruknął, wstając. – Po prostu trzeba zatamować krwawienie. – Wyciągnął telefon. – Muszę zadzwonić do Sophie i upewnić się, że u niej wszystko w porządku.
– Ona i Michael dadzą sobie radę – zapewnił Jock. – Zamek jest strzeżony jak forteca. Tylko szaleniec mógłby wrócić tu od razu po tym, jak wypłoszyłeś go z kryjówki.
– Właśnie. – Wystukał numer Sophie.
Odebrała po chwili.
poczuł ulgę.
– Co z Michaelem? – spytał.
– A jak myślisz? Chyba nie zadzwoniłeś po to, żeby zapytać, jak mój syn. Gdzie jesteś?
– Niedługo wrócę – odparł wymijająco. – Był mały problem.
– Jaki problem?
– Już po wszystkim. Pogadamy później. Wracaj do Michaela.
Była zła i sfrustrowana. Trudno. Nie miał czasu na wyjaśnienia.
– Mówiłem ci, że da sobie radę – powiedział Jock. – Gdyby MacDuff w to nie wierzył, nie zostawiłby jej samej.
– Dobrze, dobrze. Wybacz, ale nie będę pokładał takiej ufności w MacDuffie jak ty. Ja muszę być pewien.
– Myślisz, że Devlin miał zamiar sprzątnąć Sophie dzisiaj?
– Gdyby był przekonany, że istnieje najmniejsza szansa, że mu się uda dopaść ją i Michaela, zrobiłby to. Ten człowiek stąpa po krawędzi. – Spojrzał w stronę lasu, z którego właśnie wy¬szedł MacDuff i pięciu jego ludzi. – Nie znaleźliście go – krzyk¬nął do MacDuffa. – Mówiłem wam, że to strata czasu. Praw¬dopodobnie miał tu gdzieś zaparkowany samochód i jest w po¬łowie drogi do Aberdeen.
– Zadzwoniłem do sędziego i podałem mu rysopis, który dostałem od ciebie – powiedział MacDuff. – Będą na niego uważać. Mamy cień szansy.
Royd potrząsnął głową.
– Niewielki. Ten człowiek zna się na swoje robocie.
– Garwood? – zapytał Jock.
Royd przytaknął.
– Jeden z najlepszych. Lub naj gorszych, zależy, jak na to spojrzeć… Byliście w chacie?
MacDuff zaprzeczył ruchem głowy.
– Byliśmy w połowie drogi, kiedy usłyszeliśmy strzał – po¬wiedział i zwrócił się do Campbella i ludzi stojących z nim: – Wracajcie do zamku. Zajmiemy się tym.
– Może nie ma się czym zajmować – powiedział Royd. – Nie sądzę, żeby ktoś z nim był. Devlin lubi pracować sam, ale pójdę z wanno
MacDuff wzruszył ramionami.
– Rób, co chcesz. – Odwrócił się i zaczął wspinać się po wzgórzu. Jego ludzie podążyli za nim.
Jock stał nieruchomo, wpatrując się w twarz Royda.
– Nie ma się czym zająć?
– Źle to ująłem – powiedział Royd. – Z Devlinem jest zawsze mnóstwo roboty.
Sophie rozłączyła się. Cholerny Royd. Nie było jej to wcale potrzebne. Coś było na rzeczy, a ona…
– Mamo.
Odwróciła się do łóżka, w którym leżał Michael. Zapomnij o Roydzie, nakazała sobie. Dziś musisz się zająć synem.
– Idę – Położyła telefon na stole i podeszła do łóżka. – To nic. Po prostu Royd sprawdzał, czy wszystko w porządku.
Położyła się koło niego i przytuliła.
– Pytał o ciebie.
– Nic mi nie jest.
To nie była prawda. Był zaszokowany, kiedy mu powiedziala, co się stało.
– To też mu powiedziałam.
Chwilę milczał.
– Dlaczego? – wyszeptał. Po jego policzkach płynęły łzy. Dlaczego tata?
– Mówiłam ci. – Sophie starała się, żeby głos jej się nie I,ałamywał. – Nie jestem pewna. Ale wydaje mi się, że to ma coś wspólnego z moją pracą. Nigdy nie myślałam, że to w jakikol¬wiek sposób dotknie twojego ojca. Ale jeśli będziesz chciał obwinić mnie, nie będę protestować.
– Obwinić ciebie? – Wtulił twarz w zagłębienie jej ramienia. Ty po prostu starasz się powstrzymać tych drani. To oni. Ja… ja go kochałem, mamo. – Wiem o tym.
– Jest mi… wstyd. Czasami byłem na niego wściekły.
– Tak? – pogłaskała go po włosach – Dlaczego?
– Sprawiał, że czułem się… Nie chciał, żebym u niego przebywał.
– Ależ oczywiście, że chciał. Chłopiec potrząsnął głową.
– Zawadzałem mu. Byłem dla niego ciężarem. Myślę, że on uważał, że jestem… wariatem.
– To nieprawda. – Ale chłopiec tak wrażliwy, jak Michael, wyczuł doskonale wibracje, które wysyłał Dave. – To nie była twoja wina.
– Byłem dla niego ciężarem – powtórzył.
– Posłuchaj mnie, Michael. Kiedy mężczyzna i kobieta mają dziecko, do ich obowiązków należy trwać przy nim, bez wzglę¬du na to, co się przydarza. Na tym polega rodzina. Zrobiłeś, co mogłeś, żeby poradzić sobie ze swoim problemem, i tata powi¬nien był przy tobie stać. To on nie był wobec ciebie w porządku. – Przytuliła go mocniej. – Przestać myśleć o winie. Pomyśl o dobrych chwilach, jakie z nim spędziłeś. Pamiętam, kiedy skończyłeś pięć lat, podarował ci Hummera zabawkę, którym obaj bawiliście się wtedy przez cały dzień. Pamiętasz?
– Tak. – Łzy zaczęły mu płynąć z większą intensywnością. – Jesteś pewna, że go nie unieszczęśliwiłem?
– Oczywiście. Kiedy ktoś urniera, pierwszą rzeczą, o której myślą jego bliscy, to to, czy byli dla niego wystarczająco dobrzy. – Zdała sobie sprawę, że to właśnie chciał powiedzieć jej dzisiaj rano Royd. – Ty byłeś dla niego dobry. Masz moje słowo.
– Na pewno?
– Tak. – Dziwny jest ten świat, pomyślała Sophie. Wczoraj wieczorem to ona leżała w objęciach Royda, który próbował ją pocieszać. Dziś ona pocieszała syna. To błędne koło. – Spróbu¬jesz zasnąć? Będę cały czas przy tobie.
– Nie musisz – powiedział, ale zacisnął ramiona wokół jej szyi. – Nie jestem dzieckiem. Nie chcę być dla ciebie obowiąz¬kiem, takim, jakim byłem dla taty.
Cholera. Nie tak to miał zrozumieć.
– Obowiązek nie jest złą rzeczą. Jeśli jest wobec kogoś, kogo kochasz, to może być radość. – Pocałowała go w policzek. – Ty jesteś moją radością. Nigdy w to nie wątp…
Wszędzie dookoła była krew. Na podłodze, na stole. Ślady prowadziły do zamkniętych drzwi po drugiej stronie pokoju.
MacDuff stał w progu i klął.
– Posprzątał – mruknął Royd, rzucając okiem na pokój przez, ramię MacDuffa.