Выбрать главу

– Nie ma problemu.

– Jest – powiedziała, wolno prowadząc go po schodach. – Przyznaj to.

– No dobrze, jest. – Stawiał kroki z wysiłkiem. – Ale dam sobie radę.

– Jeśli czujesz, że możesz zemdleć, lepiej mnie ostrzeż. Nie chcę, żebyśmy oboje zlecieli ze schodów.

– Sam zlecę. Po prostu upuść…

– Nie powiedziałam, że upuszczę twój tyłek. Powiedziałam, żebyś mnie ostrzegł, żebym miała czas jakoś temu zaradzić. Nie zostawię cię tu samego.

– To nie jest rozsądne. Nie ma sensu, żebyśmy upadli oboje.

– Żadne z nas nie… – Wzięła głęboki oddech. – Chociaż za to jak się zachowujesz, powinnam cię tu zostawić i pozwolić się wykrwawić się na śmierć.

– Już nie krwawię.

– Zamknij się wreszcie. Jest coś takiego, jak przyjęcie pomocy z wdzięcznością.

Milczał.

– Zawsze miałem z tym problemy – powiedział, kiedy doszli na szczyt schodów. – Jako dziecko musiałem radzić sobie sam.

Nie przypominam sobie, żeby ktoś kiedyś oferował mi pomoc. Kiedy poszedłem do wojska, wszystko się zmieniło. Tam mu¬siałem być najlepszy.

– Wtedy nie wypadało prosić o pomoc?

– Ja nie prosiłem.

Wiedziała dobrze, że Royd nie zniżyłby się do tego. Boże, ona mu współczuła! On na pewno nie życzyłby sobie tego, ale ona nie mogła przestać myśleć o tym dziecku, które musiało czuć się przeraźliwie samotne. Ona sama miała kochających i wyrozumiałych rodziców. Samotna poczuła się dopiero po tym straszliwym dniu nad jeziorem. Tak, współczuła Roydowi. Opanowała ją nagła chęć przytulenia go i pocieszenia.

– Przestań – powiedział nagle. – Nie potrzebuję współczucia i czułości. Użyj sobie gdzie indziej.

Spojrzała na niego zirytowana. Był ranny i osłabiony, to jednak nie powstrzymywało go przed typowymi grubiańskimi odzywkami.

– Dobrze. Nie dziwię się, że żaden rodzic zastępczy nie zechciał cię przytulić. Gotów był byś ich pogryźć.

– Może – przyznał z uśmiechem. – Tak jest lepiej. Taką cię lubię. No i ciebie bym nie ugryzł. Chyba że tego byś chciała – dodał.

Zmysłowość. Jeszcze przed chwilą chciała go pocieszać, teraz sprawił, że poczuła się zgoła inaczej. Miała nadzieję, że wszystko to, co się wydarzyło, spowoduje, że nie będzie już tak na niego reagowała.

Szybko odwróciła wzrok.

– Jesteś niepoprawny. – Pchnęła go na wyściełaną aksami¬tem ławę, która stała po drugiej stronie korytarza do pokoju Michaela. – Zostań tu. Sprawdzę, co u Michaela. Możesz też pójść do mojego pokoju, następne drzwi od pokoju Michaela, i tam na mnie zaczekać.

– Zostanę tutaj. – Oparł się wygodnie i zamknął oczy. – Nie spIesz Się.

Z zamkniętymi oczami wydawał się jeszcze bardziej bez¬bronny. Tak, że nieomal zapomniała o jego aroganckim za- chowaniu. Ale nie może o tym zapomnieć. Royd nie był bez¬bronny, a ona nie powinna pozwolić rozwijać się sympatii, którą zaczynała do niego czuć.

– Tylko nie zaśnij. Jak runiesz na podłogę, mogę nie poradzić sobie z wciągnięciem cię z powrotem na ławkę.

Uśmiechnął się, nie otwierając oczu. – Na pewno byś sobie poradziła.

Sophie ostrożnie otworzyła drzwi do pokoju Michaela i wślizgnęła się do środka. Spał. Podeszła bliżej. Wyglądał na spokojnego, ale to mogło się zmienić w mgnieniu oka. Był taki bezbronny. Kilka minut wcześniej pomyślała to sarno o Roydzie, jednak tamten, wyczuwszy to, odrzucił jej współ¬czucie. Michael też zaczynał odrzucać dowody użalania się nad nim. Nigdy nie byłby wobec niej niegrzeczny, ale sens byłby ten sarn. Dorastał i chciał ten ciężar wziąć na swoje barki.

Ale jeszcze nie teraz. Da mu jeszcze trochę miłości i ochrony. Poprawiła mu koc i poszła do drzwi. Wychodząc, zostawiłaje uchylone.

Royd otworzył oczy. – W porządku? Skinęła głową. Wstał powoli.

– Miejmy to już za sobą. Wiem, że chcesz do niego wrócić.

– Tak.

Ledwo szedł, ale nie miała zamiaru mu pomóc. Da sobie radę, a ona nie będzie go musiała dotykać. Poszła za nim i otworzyła drzwi.

– Zostawię drzwi otwarte, żebym mogła, w razie czego, usłyszeć Michaela. – Zapaliła światło i wskazała na fotel. – Usiądź. Muszę pójść na dół po apteczkę, jeśli uda mi się znaleźć MacDuffa lub któregoś z jego ludzi.

– Nie sądzę, żebyś miała trudności w znalezieniu MacDuffa.

Na pewno jeszcze się nie położył. – Usiadł wygodnie w fotelu. – Ma o czy myśleć.

– O czym… – W zruszyła ramionami i ruszyła w stronę drzwi.

– Porozmawiamy, jak tylko cię zszyję. Jeśli nie będziesz chciał nic powiedzieć…

– Sprujesz szwy?

– Nie niszczyłabym swojej pracy. Wymyślę coś innego.

– Boże dopomóż – mruknął.

– Uważaj na Michaela – powiedziała i wyszła z pokoju.

– Już. Nie wygląda to dobrze – orzekła Sophie, kończąc bandażowanie ramienia Royda. – Powinien to zobaczyć lekarz specjalista.

Potrząsnął głową.

– To twoja sprawa. – Wzruszyła ramionami.

– Istotnie. Rany goją mi się szybko. Poza tym myślę, że od tej chwili wszystko potoczy się już błyskawicznie.

– Dlaczego? Powiedz mi, co się dziś wydarzyło.

– Te owce na drodze. Dały do myślenia MacDuffowi i Jockowi. Właściciel owiec nigdy by nie pozwolił sobie, żeby owce zeszły na drogę. Coś musiało się stać. Musieliśmy to sprawdzić.

– Co znaleźliście?

– Jednego z ludzi Sanbome' a, Devlina. – Wskazał głową na ramię. – W lesie. Zraniłem go, ale uciekł. Dlatego zadzwoniłem do ciebie.

– I nic mi nie powiedziałeś – wycedziła.

– To nie był odpowiedni moment, poza tym zajmowałaś się synem.

– Dlaczego moment nie był odpowiedni? Przez chwilę nic nie mówił.

– Musieliśmy sprawdzić pasterza i jego rodzinę.

Sophie przyjrzała mu się uważnie. Bez oporu opowiedział o Devlinie, ale ma trudności z opowiedzeniem o pasterzu.

– I?

– Nie żyją. Zmasakrowani. Pasterz, jego żona, syn i wnuczka, około siedmiu lat.

Sophie była wstrząśnięta.

– Co?

– Słyszałaś. Mam powtórzyć?

– Dlaczego?

Wzruszył ramionami.

– Może pasterz zobaczył Devlina, więc tamten go zabił…

Ale myślę, że Devlin po prostu skorzystał z okazji. To żądny krwi łotr. Jeden mały chłopiec by mu nie wystarczył.

– Myślałeś, że mógł potem przyjść prosto do zamku?

– Nie. Ale ten człowiek ma ogromną tolerancję na ból, więc musiałem się upewnić. Musiałem usłyszeć twój głos. Spodzie¬wałem się, co możemy zastać w chacie pasterza. A jednak to, co lam zobaczyłem, było okropne.

– Oczywiście. Potrząsnął głową.

– Nie było tak w kilka miesięcy po opuszczeniu Garwood.

Wtedy moje emocje były jeszcze stępione. Nie czułem nic.

Uśmiechnął się krzywo.

– Jeden ze skutkóW ubocznych REM-4. Trwało to trochę.

– O Boże.

– Przestań już z tą winą! Powinienem był wiedzieć. Dla kogoś takiego jak ty utrata uczuć jest prawie tak samo okropna jak kontrola umysłu. Jeśli to ci pomoże, to, co tam zobaczyłem, wstrząsnęło mną. Ta mała dziewczynka… – Urwał, żeby przeł¬knąć ślinę. – Tak, przez moją duszę przeszło wtedy tysiące uczuć.

– To mi nie pomaga. – Głos jej załamał się. – Nie chce, żebyś cierpiał. Nie chcę, żeby ktokolwiek cierpiał. Ci biedni ludzie…

Wzięła głęboki oddech. – Nic dziwnego, że MacDuff był wobec mnie taki szorstki. Pewnie uważa, że jestem za to od¬powiedzialna.

– Może. Zapytasz go o to rano. Wiem, że jest wściekły i ma I,amiar dopaść Devlina. Jeśli ja go nie uprzedzę. – Zauważyw¬szy wyraz jej twarzy, dodał: – Nawet nie będę musiał go ścigać. On sam mnie znajdzie. Devlin nie lubi obrywać. Nawet jeśli Sanborne odwoła go z tej roboty, Devlin nie spocznie, dopóki limie nie dopadnie.