Выбрать главу

– Żeby uwolnić się od niego i ruszyć w pogoń za Devlinem, żeby go zabić.

Jock uśmiechnął się.

– Mam nadzieję, że nie – powiedział z łagodnym uśmie¬chem. – Mam nadzieję, że zostawi to mnie. Wizualizowałemjuż wszystko ze szczegółami – dodał i odwrócił się.

Sophie przeszedł dreszcz, kiedy odprowadzała go wzrokiem.

Piękny jak poranek, a zabójczy. Nie była przyzwyczajona do tej strony Jocka

– Boże.

– Nie widziałaś tej małej dziewczynki w studni – powiedział cicho Royd.

– Po prostu… zaskoczył mnie. – Podeszła do torby i wycią¬gnęła laptopa. – Muszę zabrać się do pracy. Nie mogę z nim zostawiać Michaela na długo, kiedy jest taki wkurzony. – Usia¬dła, włączyła komputer i włożyła dysk. – Zobaczmy, co tu mamy.

– Liczby – mruknął Royd.

– To są formuły – poprawiła go odruchowo. Nagle zamarła. -REM-4.

– Co?

– To nie jest moja formuła, ale została użyta jako baza.

– Wiedziałaś, że tak się stało.

– Ale nie tak. – Wzrok miała utkwiony w monitor. – To jest coś innego.

– W jakim stopniu?

– Jeszcze nie wiem – powiedziała, patrząc na kolejne formuły. – Nie podoba mi się to. Idź już. Trochę to potrwa.

– Mogę ci jakoś pomóc?

– Odejdź – powtórzyła. Formuł było coraz więcej. Same formuły. Skomplikowane formuły. Ktokolwiek jest ich auto¬rem, to geniusz.

– Jak długo ci to zajmie? Potrząsnęła głową.

– A więc wrócę za kilka godzin – zdecydował.

Powiedział coś jeszcze, ale go nie słyszała. Była zbyt po¬chłonięta tym, co widziała na ekranie. Zaczynało się to układać we wzór…

MacDuff zadzwonił do Jane McGuire późnym popołudniem.

– O co chodzi, MacDuff? To do ciebie niepodobne prosić Jocka, żeby do mnie zadzwonił.

– Musiałem być pewien, że będziesz miała dla mnie czas. Muszę o czymś z tobą porozmawiać.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.

– Bzdura. Moim zdaniem chciałeś, żebym porozmawiała chwilę z Jockiem i powspominała dawne czasy.

– Równie dobrze sam mógłbym to zrobić – powiedział łagod¬nie. – To są też nasze wspomnienia.

– Ale w moich relacjach z Jockiem nie było żadnego zgrzytu.

– Dałem ci bardzo dużo czasu, żeby tamta zadra poszła w zapomnienie. Dzwoniłem do ciebie tylko dwa razy. Bóg mi świadkiem, że nie było to dla mnie łatwe.

– Czego chcesz, MacDuff?

– Jak tam twoja wspaniała Eve Duncan?

– Bez sarkazmu. Ona jest wspaniała.

– To nie był sarkazm. Podziwiam ją. Co u niej?

– Pracuje jak szalona, jak zwykle. Wezwali ją do Waszyngtonu, do szkoły medycznej.

– A Joe? Pojechał z nią?

– Nie, Joe jest tutaj. – Urwała i powtórzyła pytanie: – Czego chcesz, MacDuff?

– Chcę cię prosić o małą przysługę. Trochę twojego czasu.

– Jestem bardzo zajęta. Za miesiąc mam wystawę.

– Jestem pewien, że znajdziesz trochę czasu dla rodziny.

– Nie jestem twoją rodziną.

– . Nie będziemy się o to kłócić. Rodzina czy nie, wiem, że masz wielkie serce i nie pozwolisz, żeby coś złego stało się niewinnemu dziecku.

– MacDuff!

– Potrzebuję twojej pomocy, Jane. Wysłuchasz mnie?

– Nie dam się wykorzystać.

– To tylko dziecko, Jane.

Cisza.

– Niech cię diabli! Mów.

Ręce Sophie zaczęły się p-ocić. Oddychaj spokojnie, roz¬kazała sobie w duchu. Trzeci raz sprawdzała wszystkie formuły, żeby upewnić się, że ma rację. Z drugiej strony modliła się, żeby się myliła. Nie myliła się jednak. Kilka ostatnich linijek po¬twierdzało jej obawy, ale ona nie mogła w to uwierzyć.

Wyjęła dysk z komputera i schowała z powrotem do pudelka.

W pokoju było już szaro. Słońce prawie zaszło.

Wstań! Idź powiedzieć Roydowi. Był tu w ciągu• dnia chyba ze trzy razy, ale za każdym razem odsyłała go z kwitkiem. Teraz musiała się z kimś podzielić tymi hiobowymi wieściami.

Weszła do łazienki i zmoczyła twarz. Lepiej.

– Ręcznik? – Royd stał w progu, trzymając w ręku ręcznik.

– Dzięki. – Osuszyła twarz.

Podał jej filiżankę gorącej kawy.

– Dzięki – powtórzyła, wypiła łyk kawy. – Gdzie jest Michael?

– Właśnie go zostawiłem z Jockiem. Chyba poszli na polanę.

– Muszę iść wytłumaczyć mu, dlaczego nie mogę teraz z nim być.

– Najpierw mnie wytłumacz kilka rzeczy – powiedział Royd. – Może powiesz mi, dlaczego jesteś blada i trzęsiesz się jak ofiara malarii.

– Nie trzęsę się – zaoponowała, choć zdała sobie sprawę, że to nieprawda. Nie mogła iść do Michaela w takim stanie. Poza tym chciała porozmawiać z Roydem. – Jestem wściekła. – We¬szła do pokoju i rzuciła się na łóżko. – Sprawdziłam trzy razy, Royd. To prawda.

– O czym mówisz?

– Sanborne 'owi nie wystarczyło Garwood. Zrobił krok dalej. Wynajął naukowca do poszerzenia możliwości REM-4.

– Poszerzenia?

– REM-4 można było produkować jedynie w małych ilościach. To był jeden z podstawowych problemów, nad którym pracowałam. W przeciwnym razie REM-4 dla zwykłego od¬biorcy byłby bardzo kosztowny.

– Naukowiec Sanborne'a rozwiązał ten problem?

– Ogromnie zwiększył potencjał REM-4 tak, żeby mógł być rozpuszczalny w wodzie, wciąż zachowując swoje właściwości.

– W wodzie? W szklance wody?

Skinęła głową.

– Albo w kadzi. Pamiętasz, co powiedział kierowca ciężarów¬ki? Że na statek ładowali kadzie.

Skinął głową.

– Mów dalej.

– Na końcu wszystkich formuł było kilka linijek tekstu mówiącego, że chociaż wystąpiły pewne problemy, ogólne wyniki są obiecujące. Gorshank zapewnia, że eksperyment na wyspie powiedzie się.

– Na wyspie? A więc szukamy wyspy?

– Prawdopodobnie.

– Wiesz, jak Gorshank ma na imię?

Potrząsnęła głową.

– To pewnie jeden z naukowców Sanborne'a, ale nigdy o nim nie słyszałam.

– A eksperymenty?

– Po co byłyby Sanborne'owi te kadzie z REM-4? Tu mamy już do czynienia z kontrolowanym, małym eksperymentem.

– Więc co wymyśliłaś?

– Zatopi te kadzie w jakimś zbiorniku wodnym i będzie czekał na efekt.

Skinął głową.

– To ma sens – przyznał.

– Jak możesz być tak spokojny? On chce się przekonać, czy może zrobić zombie z tych ludzi.

– A potem sprzedać formułę temu, kto zapłaci więcej, żeby tamten mógł stosować go na ogromną skalę – domyślił się Royd. – Bardzo nieładnie.

– Nie wybiegłam myślami tak daleko – powiedziała Sophie.

– Myślałam o 'tym eksperymencie na wyspie. Przecież tam mogą zginąć ludzie.

– Albo zrobi z nich potulne owieczki gotowe na rozkazy grup terrorystycznych.

– Musimy go powstrzymać.

– Tak. – Royd ruszył w stronę drzwi. – Mamy trop. Gorshank.

– Gdybyśmy tylko wiedzieli, kim on jest albo gdzie siC znajduje. – Wyszła za nim na korytarz. – Masz znajomości. Możesz się dowiedzieć?

– Mogę spróbować. Ale musimy działać szybko. Potrzcbuje¬my wsparcia. – Spojrzał na nią. – Wciągnę w to MacDulTa. Rozmawiałem z Jockiem, który twierdzi, że MacDuff ma kon¬takty tam, gdzie ja ich nie mam. Czyli wszędzie. Od parlamentu brytyjskiego do policji amerykańskiej.

– Nie będę się z tobą sprzeczała. – Uśmiechnęła się. – Cho¬ciaż podejrzewam, że policja nie będzie chciała słuchać nikogo, gdy się dowie, że chodzi o mnie. Pozwolę MacDuffowi zrobić wszystko, żeby powstrzymał Sanborne'a. Możemy się tylko nie zgodzić co do Michaela.