– To wasza sprawa – powiedział, schodząc po schodach.
– Zostawię tę sprawę wam do rozstrzygnięcia.
– Och, dziękuję – mruknęła z ironią. – Zbytek łaski.
– Chyba tego właśnie ode mnie oczekujesz – burknął. – Nie chcesz, żebym wchodził ci w drogę. Cały czas prawisz kazania o dobrodziejstwie wzajemnej pomocy, a jesteś taka samajakja. Zostałaś zraniona i boisz się, żebym teraz ja cię nie zranił. Cóż, rzeczywiście mógłbym to zrobić. Ale nie z wyrachowania. I gotów byłbym zabić każdego, kto spróbuje to zrobić. Tak, do diabła, byłbym gotów zabić dla ciebie. Czy to ci się podoba, czy nie.
Sophie stanęła, wstrząśnięta jego nagłym wybuchem.
– Zbyt ostro? Szkoda. Musiałem to powiedzieć. I tak byłem bardzo dyplomatyczny, jak na mnie.
– Dyplomatyczny? Ty?
– A tak. I jeśli masz zamiar iść ze mną do MacDuffa, pospiesz się.
Ruszył w stronę biblioteki.
Sophie poszła za nim powoli. Powinna być na niego wściekla. Zachował się wobec niej brutalnie. Groził.
Ale nie jej. Mój Boże, powiedział, że mógłby dla niej zabić. I mówił to poważnie.
– Pospiesz się.
Sophie odruchowo przyśpieszyła kroku. Miał rację. Musieli podzielić się swoim odkryciem z MacDuffem. On mógł im pomóc. To nie był czas, żeby głowić się nad zagadką, jaką był Matt Royd.
– Gorshank – powtórzył MacDuff. – Nie znacie imienia?
Choćby pierwszej litery?
– Tylko nazwisko – powiedziała Sophie. – Dziś po południu próbowałam znaleźć w Internecie, na stronach uniwersyteckich lub organizacji naukowych człowieka o tym nazwisku. Nic.
– Może nie jest naukowcem amerykańskim?
Skinęła głową.
– Możliwe. Ale sprawdziłam również organizacje między¬narodowe. Nie ma żadnego Gorshanka.
– Jest mnóstwo wschodnioeuropejskich naukowców, którzy pracowali w bloku sowieckim nad kilkoma parszywymi projek¬tami. Nie szukali rozgłosu – zauważył Royd. – Po upadku muru berlińskiego rozpierzchli się na wszystkie strony.
– Jeśli tak jest w tym przypadku, Garshank będzie na czyjejś liście – powiedział MacDuff. – Prawdopodobnie na liście Depar¬tamentu Stanu albo CIA. Znam tam trochę ludzi. Zobaczę, co się da zrobić.
– Jak długo to może potrwać?
Wzruszył ramionami.
– Sam chciałbym to wiedzieć. Nawet jeśli go zidentyfikuje¬my, mogą nie być w stanie go znaleźć. Może już jest na tej wyspie.
– Mam nadzieję, że Sanborne nie planował, żeby Gorshank znalazł się na wyspie przed nimi – powiedziała Sophie. – Byli bardzo ostrożni, jeśli chodzi o formułę REM-4, i nie będ:t chcieli, żeby naukowiec, który zna formułę, został zwerbowany przez innych klientów.
– Będę działał szybko – przyznał MacDuff. – Nie chcę… Rozległ się dzwonek telefonu Royda.
– Przepraszam. – Nacisnął guzik. – Royd. – Słuchał chwile.
– Cholera. Nie, wiem, że nic nie mogłeś zrobić. Przerywa, Zadzwoń do mnie, kiedy dopłyniesz do portu.
Rozłączył się.
– Kelly zgubił "Constanzę"…
– Och, nie – wyszeptała Sophie.
– Złapał go szkwał. Ma szczęście, że przeżył. Ale w żaden sposób nie mógł utrzymać "Constanzy" w zasięgu wzroku. Kiedy morze ucichło, statku nie było.
– Czy istnieje jakiś sposób na wyśledzenie tego statku? – spytała Sophie.
– Gdyby Kelly miał przy sobie urządzenia radarowe najnowszej generacji, może byłaby jakaś szansa. Ale nie miał na to czasu – powiedział Royd i zwrócił się do MacDuffa: – Wyjeż¬dżam. Będę czekał na twój telefon z informacjami o Gorshanku po drugiej stronie Atlantyku.
Wyszedł.
– Pani chce jechać z nim? – zapytał MacDuff, przyglądając się uważnie Sophie.
– Muszę jechać z nim – odparła zaciskając ręce. – To ja rozpętałam to piekło. Muszę teraz położyć temu kres.
MacDuff skinął powoli głową. – A Michael?
– Oczywiście, jest jeszcze Michael. Nie może tu zostać bez pana i Jocka. Chyba że zmienił pan zdanie?
– Nie. Wyjeżdżam, gdy tylko wypełnię zadanie, które mi pani powierzyła. Chyba jest jedno wyjście.
– Wyjście?
– Mam przyjaciółkę, która właśnie jest w drodze do mojego zamku. Powinna być tu w ciągu kilku godzin.
– To kobieta?
– Jane MacGuire. Jedzie tu ze swoim adopcyjnym ojcem, zostaną tu tak długo, jak to będzie konieczne. -
Dlaczego miałabym jej ufać?
– Bo ja jej ufam. – Uśmiechnął się. – Ponieważ jej ojciec jest detektywem w wydziale policji w Atlancie i jednym z najmą¬drzejszych i najtwardszych ludzi, jakich znam.
– Policja? Zwariował pan? Zabiorą mi Michaela. Oni myślą, że jestem wariatką, która morduje członków swojej rodziny.
– Wyjaśniłem im sytuację. Joe Quinn jest człowiekiem o szerokich horyzontach i wie, że czasami rzeczy są inne, niż nam się wydają. Poza tym kocha i ufa Jane. Jeśli się podejmuje zająć jakąś sprawą, doprowadza ją do końca. Poza tym zostawię tu Campbella, wraz z kilkoma ludźmi, z przykazaniem, żeby byli posłuszni Quinnowi. Nie będzie żadnego problemu.
Sophie wciąż nie była przekona. Policjant, któremu ufa,1 MacDuff. Michael byłby chyba bezpieczny.
– Nie wiem…
– lane MacGuire jest bardzo silną, mądrą kobietą i ma dobre serce – powiedział MacDuff. – Trochę przypomina mi panią. Dlatego też pomyślałem o niej. Poza tym wychowywała siC w kilku zastępczych rodzinach, zanim została adoptowana. Wie, co to znaczy być samotną i wykorzystywaną. Jest wale¬czna. Michael ją polubi. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł zająć się problemami Michaela lepiej niż Jane. Nie wiem tylko, czy gra w piłkę – dodał z uśmiechem.
– Jestem pewna, że Michael…
– Będzie w dobrych rękach – zapewnił MacDuff. – Daję pani słowo. Będzie bezpieczny. Jane się nim zaopiekuje. Tak będzie najlepiej. Może pani jechać ze spokojną głową.
Wierzyła mu.
– Chcę porozmawiać z nią i jej ojcem.
– Będzie pani musiała do nich zadzwonić – powiedział MacDuff. – Nie sądzę, żeby Royd chciał czekać.
– Poczeka. Nawet jeśli będę musiała go związać. Najpierw muszę porozmawiać z Michaelem, potem zadzwonię do Jane MacGuire. Być może będę też chciała porozmawiać z Joe Quinnem. Nie pozwolę mu wyjechać beze mnie.
– Musi, pani o to zadbać. Wydaje mi się, że Royd szuka wymówki, żeby panią tu zostawić.
– Dlaczego tak pan myśli?
– Intuicja. Royd może się znaleźć między młotem a kowadłem. To może być trudne dla człowieka, który zawsze dążył prosto do celu. On nie chce, żeby coś się pani stało, a z drugiej strony może mu pani pomóc złapać Sanborne' a.
– Jestem pewna, że Royd nie jest miękkim człowiekiem. Nie pozwoli, żeby emocje przesłoniły trzeźwe myślenie.
Zabiłbym dla ciebie.
– Pomyślała pani o czymś. – MacDuff przyglądał się uważnie jej twarzy. – Nie twierdzę, że Royd jest miękki. Ale widzę,że kierują nim również inne emocje niż tylko zemsta. To moi,e sprawiać, że jest nieprzewidywalny.
– Jest nieprzewidywalny od chwili, kiedy go poznałam. – Wstała i ruszyła do drzwi. – Czy mógłby pan dla mnie załatwić rozmowę z Jane MacGuire. Wrócę w ciągu godziny.
Skinął głową.
– Zrobię, co w mojej mocy. W tej chwili jest nad Atlan¬tykiem. To może trochę potrwać.
Nagle przyszło jej coś do głowy.
– Przyjeżdża tu, nawet mnie nie znając? Musicie być sobie hardzo bliscy.
Uśmiechnął się.
– Można powiedzieć, że jesteśmy pokrewnymi duszami. Ale nie przyjeżdża tu dla mnie. Kiedy opowiedziałem jej o chłopcu, nie potrafiła odmówić. – Podniósł słuchawkę telefonu, który stał na biurku. – Teraz powinna pani znaleźć Royda i pozwolić mi skontaktować się z Jane. Nie dała mi pani dużo czasu.