– Sanborne?
– Nie. Byłem wtedy w "Fokach". Zadzwoń do Jane i powiedz jej, żeby wiała z Michaelem.
– Słyszałeś o tym Franksie?
– Simon Franks. Nie jest tak dobry jak Devlin, ale zna się na swej robocie. I wykona dokładnie to, co każe mu Sanborne – dodał po chwili.
– Boże.
– Może o tyle dobrze, że nie poderżnąłby gardła Michaelowi, o ile nie dostałby takiego rozkazu. Devlin zrobiłby to z przyjemnością, dopiero później martwiłby się tym, co powie¬dzieć Sanborne'owi.
– Nie mogę rozmawiać o tym, co mogliby zrobić mojemu synowi. – Głos jej zadrżał. – Może nie masz żadnych uczuć wobec Michaela, ale jest to trudne dla kogoś, kto…
– Kto powiedział, że nie mam wobec chłopaka żadnych uczuć? – zapytał szorstko Royd – Lubię go. Nie kocham go. Nie miałem okazji lepiej go poznać, a i to uczucie nie rozwija się we mnie szybko. Kłamałbym, gdybym powiedział ci, że jest ina¬czej. Ale nie traktuj mnie jak wyzutego z uczuć drania z Gar¬wood. – Zacisnął ręce na kierownicy. – Ostatnio czuję nawet zbyt dużo.
Zdała sobie sprawę z tego, że go zraniła. Nie przypuszczała, że mogłaby sprawić mu ból. Ten człowiek był zbyt twardy. Czy naprawdę? Wciąż odkrywała w nim coś nowego.
– Nie chciałam powiedzieć, że…
– Nie ma sprawy – uciął Royd. – Po prostu chciałem, żebyś wiedziała, że nie zamierzałem cię wystraszyć, mówiąc o Fran¬ksie. Chciałem, żebyś wiedziała, z kim masz do czynienia. – Zjechał na parking Wal-Martu. – Mamy się tu spotkać z Mac Duffem. Jeśli chcesz zadzwonić do Jane, zrób to teraz, kiedy czekamy.
Zawahała się. Boże, nie chciała tego robić Przestań być tchórzem. Zrób to, co jest najlepsze dla Michaela, nakazała sobie. Szybko wybrała numer.
Dziesięć sygnałów. Nikt nie odbierał.
Serce biło jej jak szalone. Trzęsła się, kiedy wybierała numer ponowme.
Nikt nie odbierał.
Rozdział 17
Światła kilku pojazdów zbliżających się do MacDuff' s Run przebijały się przez ciemność. W ciąż były daleko, jednak poruszyły się szybko.
– Dziesięć lub piętnaście minut – powiedział Joe, odwraca¬jąc się od okna w stronę Jane. – Wygląda na to, że Sophie jednak miała rację, twierdząc, że starają się o ekstradycję.
– Co innego mogliby zrobić z bezbronnym dzieckiem?
– No tak. – Podniósł się. – A to oznacza, że teraz nasz ruch.
Jane ogarnęło uczucie ulgi. – Zgadzasz się?
– Widziałem zbyt wielu więźniów posiekanych przez innych, żeby wiedzieć, że nawet najlepiej strzeżony dom nie jest całkowicie bezpieczny. – Włożył na siebie kurtkę. – ASanborne ma wystarczającą ilość kasy, żeby bawić się w Boga. – Ruszył w stronę drzwi. – Weźmiemy to na siebie. Odetchniemy, kiedy znowu znajdziemy się w domu.
– Dziękuję, Joe.
– Nie dziękuj. Wiesz, że nie chciałem, żebyś znowu była wciągnięta w sprawę MacDuffa. Musiałem przyjechać, żeby się upewnić, że nic ci się nie stanie.
– Kłamiesz. Nie chciałeś, żeby coś przytrafiło się dziecku.
Wzruszył ramionami.
– To też. Eve nigdy by mi nie wybaczyła, gdybym odwrócił się od jakiegoś dziecka. Spotkamy się na dole za piętnaście minut. Zawołaj Michaela. Porozmawiam z Campbellem i po¬wiem mu, żeby grał na zwłokę.
Jane wbiegła po schodach i energicznie otworzyła drzwi do pokoju chłopca.
– Michael, obudź się! – Delikatnie nim potrząsnęła. – Musi¬my iść.
Otworzył zaspane oczy.
– Mama… – Zastygł w bezruchu, gdy rozpoznał, że to Jane.
– Czy z mamą wszystko w porządku?
– W porządku. Dopiero co z nią rozmawiałam. Ale musimy stąd zniknąć.
Podeszła do szafy i rzuciła mu parę spodni i koszulę.
– Szybko. Joe powiedział, że musimy znikać natychmiast.
– Dlaczego? – zapytał i jednocześnie wkładał na siebie ubranie z prędkością światła. – Myślałem, że zostaniemy tutaj.
– Ja też. – Wrzucała ubrania do jego plecaka. Trzeba było to zrobić. Zerknęła za okno. Światła były coraz bliżej. Miała nadzieję, że ocena Joego była dobra. – Ten sposób nie zadziałał. Jeśli chcemy, żeby twoja mama była bezpieczna, musimy zape¬wnić bezpieczeństwo tobie. A to oznacza robienie tego, co musimy zrobić.
Otworzyła drzwi i skinęła na niego głową.
– Chodź. Musimy jechać. Joe czeka.
Popędził schodami w dół.
– W samochodzie?
Biegła zaraz za nim. Pomyślała ze smutkiem, że trudno było dotrzymać mu tempa. Zapomniała już, jak szybko może poru¬szać się mały chłopiec.
– Nie, nie bierzemy samochodu. Zaskoczony, zerknął na nią przez ramię.
– Nie? Jak to?
Melodramatycznie obniżyła głos.
– Zobaczysz. Tajemne przejście. Czy to nie ekscytujące? Otworzysz szeroko oczy.
– Naprawdę?
Michael być może był dojrzały jak na swój wiek, ale urok tajemnicy oczywiście do niego przemawiał. Który chłopiec nie byłby zaintrygowany?
– Naprawdę. Ale musisz zachowywać się cicho i robić wszy¬stko, co powiem.
Na półpiętrze wyjrzała przez okno. Światła były blisko zam¬ku. Cholera.
Minęła Michaela i złapała go za rękę. Gwałtownie otworzyła drzwi. Na podwórzu Joe rozmawiał z Campbellem.
– Najwyższy czas – powiedział groźnie Joe. – Ruszaj, Cam¬pbell. Wstrzymaj ich i daj nam przynajmniej pięć minut. Modlę się, żeby tyle czasu nam wystarczyło.
Cztery razy Sophie próbowała dodzwonić się do MacDuffa po tym, jak nie udało jej się skontaktować z Jane.
On też nie odbierał!
– Co się, do diabła, dzieje?
Wystukała numer do Jocka. Nie odpowiadał. Zaczynała ogarniać ją panika.
– A jeśli przejęli Micheala? Powinnam była powiedzieć Jane, żeby go zabrała.
– Spokojnie – powiedział Royd. – MacDuff i Jock powinni tu być lada moment.
– Więc dlaczego nikt nie odbiera? Za dużo nowej techniki.
– Jeszcze raz wybrała numer do Jane. Jej dłoń zaciskała się na słuchawce. – Jest wyłączony. Nie zgłasza się poczta głosowa. To cholerne urządzenie jest wyłączone.
– To wiem – mruknął Royd.
Dwadzieścia minut później MacDuff dojechał do Wal-Mar¬tu. Sophie była już po drugiej stronie parkingu, zanim on i Jock zdążyli wyjść z samochodu.
– Dlaczego nie odbierałeś telefonu? – wybuchnęła. _ Wiesz, co się dzieje na zamku?
– Odpowiedź na pierwsze pytanie to: byłem zajęty. Musia¬łem zadzwonić do paru miejsc. Odpowiedź na drugie: nie dzieje się teraz w zamku zupełnie nic. – MacDuff otworzył drzwi i wysiadł. – Oprócz tego, że jest tam paru bardzo sfrustrowa¬nych urzędasów błąkających się po mojej posiadłości, próbując znaleźć twojego syna.
– Nie uda im się to, Sophie – zapewnił łagodnie Jock, wychodząc z samochodu. -Jane zabrała go z zamku i kierują się na lotnisko w Aberdeen.
Sophie poczuła się oszołomiona nagłą ulgą.
– Rozmawiałeś z nią?
– Nie mieliśmy wyboru. – MacDuff skrzywił się. – Jak tylko zabrała chłopca na bezpieczną odległość, od razu dzwoniła, wściekła, że nie było mnie, kiedy potrzebowała pomocy w ucie¬czce z moich "walących się ruin". Potem kazała mi zająć się zorganizowaniem transportu do Atlanty i upewnieniem się, że chłopak będzie chroniony, dopóki nie wsiądzie do samolotu.
– Mógłbyś to zrobić?
– Właśnie dlatego nasze telefony były zajęte – wyjaśnił Jock. – Trzeba było załatwić parę spraw, ale już to zorga¬nizowaliśmy. – Zerknął swój zegarek. – Powinni wchodzić do samolotu za jakieś półtorej godziny. Jak tylko samolot wystartuje, dadzą mi znać.
– Dobrze. – Ugięły się pod nią kolana i pochyliła się nad samochodem. Półtorej godziny wydawało się wiecznością. – Atlanta. To tak blisko stąd. Czy myślisz, że będę mogła go zobaczyć?