Gerald uniósł brwi.
– Rzeczywiście to byłaby niejaka niedogodność.
– Czy to sarkazm, Geraldzie?
– Oczywiście, że nie – zapewnił szybko Gerald. – Po prostu nie wiem, jak…
– To oczywiste, że nie wiesz. Nie zgłębiasz się w to. Chcesz zwyczajnie zarobić bez brudzenia sobie rąk – powiedział San¬borne. – Jestem pewien, że odwrócisz się, kiedy Caprio będzie odwalał brudną robotę.
Caprio. Odkąd pracował dla Sanborne'a, Gerald spotkał go tylko raz, to jednak wystarczyło, żeby wzdrygał się na wspo¬mnienie jego nazwiska. Przypuszczał, że większość ludzi tak reagowała.
– Może.
– Caprio lubi taką robotę – powiedział Sanborne i dodał:
– Zresztą ty też nie jesteś czysty jak łza. Zdefraudowałeś prawic pół miliona dolarów firmy, w której pracowałeś. Gdybym nie dał ci pieniędzy, siedziałbyś już w więzieniu.
– Jakoś znalazłbym te pieniądze.
– Pod choinką?
– Mam swoje kontakty. – Gerald oblizał wargi. – Nie bałem się, że mnie złapią. Po prostu zaproponowałeś mi układ, na który nie mogłem się nie zgodzić.
– Moja propozycja jest wciąż aktualna. Mogę ci ją nawet bardziej uatrakcyjnić, jeśli dowiedziesz, czego jesteś wart, przyprowadzając tu Sophie Dunston w przyszłym tygodniu. Tymczasem ja wy konam kilka ruchów. – Wziął telefon i wybrał numer. – Lawrence, robi się gorąco. Będziemy musieli działać szybko. – Na chwilę umilkł. – Powiedz Caprio, że muszę się z nim zobaczyć.
Łańcuchy wrzynają się w jego ramiona. Musi się ruszać. Musi się uwolnić.
O Boże!
Krew!
Royd, trzęsąc się cały, usiadł na łóżku z otwartymi oczami.
Serce waliło mu jak młotem, był cały spocony.
Potrząsnął głową i spuścił stopy na podłogę. Kolejny diabel¬ski koszmar. Zapomnij. To nie wskrzesi Todda.
W stał, wziął menażkę i wyszedł z namiotu. Wylał sobie wodę na twarz i wziął głęboki oddech. Już prawie świtało, czas odnaleźć Fredericksa. Jeśli buntownicy nie zdążyli jeszcze dla przykładu odstrzelić mu głowy.
Miał nadzieję, że tak się nie stało. Soldono, jego kontakt z CIA, twierdził, że Fredericks to pożyteczny facet dla buntow¬ników. Ale to jest w tym świecie gówno warte. Tutaj chodzi o władzę.
Usłyszał dzwonek swojej komórki. Może to Soldono z infor¬macją, że akcja ratunkowa została odwołana?
– Royd.
– Mówi Nate Kelly. Przepraszam, że dzwonię tak wcześnie,ale właśnie wróciłem z zakładu. Myślę, że coś mam. Możesz chwilę rozmawiać?
Royd zesztywniał.
– Mów, ale szybko. Mam tylko kilka minut.
– A więc dobrze. Zlokalizowałem pierwsze, eksperymentalne zapisy REM-4. Nie ma formuł. Muszą je trzymać gdzie indziej. Mam jednak trzy nazwiska. Twój ulubieniec – San¬borne, generał Boch i jeszcze jedna osoba.
– Kto?
– Doktor Sophie Dunston.
– Kobieta? Do diabła, co to za jedna?
– Jeszcze nie wiem. Nie miałem czasu tego sprawdzić. Chciałem zadzwonić do ciebie od razu. W teczce jest odwołanie do jej starej teczki. Miałem ją przejrzeć, ale musiałem wiać.
– To oznacza, że wciąż jest zaangażowana.
– Na to wygląda.
– Chcę wiedzieć o niej wszystko.
– Postaram się. Chociaż w przyszłym tygodniu chcą przenieść całość w inne miejsce. Nie wiem, jak długo jeszcze będę miał dostęp do archiwów.
– Do diabła, w przyszłym tygodniu?
– Tak mówią.
– Muszę mieć te informacje. Bez akt badań REM-4 nie mogę tknąć ani Bocha, ani Sanbome'a. Jestem pewien, że to umowa wiązana. Ta kobieta może być dla nas wskazówką, muszę ją namierzyć.
– Kiedy już ją namierzysz, co zamierzasz zrobić?
– Musi mi wyśpiewać wszystko, co wie.
– A potem?
– A jak uważasz? Myślisz, że może liczyć na jakieś szczególne traktowanie tylko dlatego, że jest kobietą?
W słuchawce przez chwilę panowała cisza.
– Myślę, że nie.
– Przecież nie jesteś głupi. Zdobędziesz informacje, zanim zniszczą jej akta?
– Jeśli będę działał szybko i mnie nie przyłapią.
– A więc zrób to. – Royd mówił powoli i dobitnie: – Po¬święciłem lata na odszukanie REM-4, nie mogę pozwolić, żeby teraz coś mi przeszkodziło. Chcę wiedzieć wszystko o Sophie Dunston. Jest mi potrzebna i dopadnę ją.
– Wracam jutro wieczorem. Spotkajmy się na lotnisku w Waszyngtonie, przekażę ci wszystko, czego zdołam się do¬wiedzieć.
– Jutro nie mogę. – Przemyślał to. Kusiło go, żeby spar¬taczyć tę robotę i oddać z powrotem CIA, ale było już za późno. Zanim ci ludzie się wypowiedzą, Fredericks może już nie żyć. – Daj mi tydzień.
– Nie zagwarantuję ci, że za tydzień ona wciąż będzie mogła nam pomóc. Jeśli Boch i Sanborne się przenoszą, możliwe, że ona się z nimi spotka.
Royd zaklął pod nosem.
– Dwa dni. Potrzebne mi są przynajmniej dwa dni. Znajdź ją i zadzwoń, jeśli się okaże, że ona też się zmywa. Zatrzymaj ją do mojego powrotu.
– Sugerujesz, że mam ją porwać?
– Jeśli to będzie konieczne, to tak.
– Pomyślę. Masz dwa dni. Zadzwoń, jak będziesz w drodze do Waszyngtonu.
Rozłączył się. REM-4.
Boże. Od trzech lat depcze im po piętach, ale jeszcze nigdy nie był tak blisko. Właśnie teraz, kiedy miał na głowie Fre¬dericksa.
Dwa dni.
Zaczął się pośpiesznie ubierać. Musi znaleźć Fredericksa i zwiewać stąd. Żadnych błędów. Żadnych gierek. Dzisiaj uwolni Fredericksa z rąk buntowników, nawet jeśli drogę do Bogoty przez dżunglę będzie musiał utorować sobie napalmem.
Może nawet będzie w Waszyngtonie wcześniej niż za dwa dni.
Kelly, nie pozwól jej się wymknąć.
Krzyk Michaela przepełnił cały dom. W tej samej chwili włączył się monitor przy łóżku Sophie.
Zerwała się na równe nogi i pobiegła do sypialni syna. Zanim znalazła się przy jego łóżku, krzyk rozległ się raz Jeszcze.
– Już dobrze. – Usiadła na lóżku i potrząsnęła chłopcem.
Kiedy Michael otworzył szeroko oczy, Sophie przytuliła go mocno. -
Już dobrze, jesteś bezpieczny. – Wcale nie było dobrze. Nigdy nie było dobrze. Jego serce bilo tak mocno, jakby chciało się wydostać z tej małej klatki piersiowej. Ciało prze¬szywały mu malaryczne dreszcze. – Już po wszystkim.
– Mamo?
– Tak? – Przytuliła go do siebie mocniej. – W porządku?
Przez chwilę milczał, a potem odezwał się niepewnym głosem:
– Jasne. Przepraszam, że musiałaś… Powinienem przecież być silny.
– Jesteś silny. Znam dorosłych mężczyzn, którzy mają takie ataki i radzą sobie dużo gorzej niż ty. – Odgarnęła mu włosy z twarzy. Po policzkach płynęły mu łzy, ale ich nie ocierała. Nauczyła się je ignorować, żeby go nie zawstydzać. Nie chciała urazić jego dumy, i tak był tak bardzo od niej zależny. – Zawsze ci powtarzam, że tu nie chodzi o słabość. To po prostu choroba, którą można wyleczyć. Wiem, jaki to sprawia ból, i jestem z ciebie dumna. – Zamilkła. – Jest tylko jedna rzecz, która sprawiłaby, że mogłabym być jeszcze bardziej dumna – dodała po chwili. – Gdybyś chciał mi opowiedzieć o tych snach…
Chłopiec odwrócił wzrok.
– Nic nie pamiętam.
Oboje wiedzieli, że kłamie. Rzeczywiście, często ofiary noc¬nych koszmarów nie pamiętały, co takiego im się śniło, ale z zachowania Michaela wynikało, że on wiedział.
– To by ci pomogło, Michael.