Выбрать главу

– Mówił, że to żmudna praca.

– Żmudna praca? On zabijał ludzi. Doprowadzał ich do szaleństwa. Beznamiętnie notował wyniki eksperymentów. To psychopata.

– Ci ludzie to tylko włóczędzy i bezdomni. Ale w końcu znalazł formułę, która jest obiecująca. – Ich oczy się spotkały. – W jaki sposób możesz to udoskonalić?

– Nie wiem.

– Nie to chciałem usłyszeć.

– Próbowałam przeanalizować próbkę wody, którą mi dostar czyliście, ale to nie wystarczy. Muszę pojechać do zakładu, żeby przeanalizować zarówno wodę, jaki kadzie. Muszę się upewnić, że żadne zanieczyszczenia nie przedostały się do wody.

Przyglądał się jej przez chwilę.

– To ma sens.

– Oczywiście, że ma. Kiedy mogę tam pojechać?

– Jutro – obiecał.

– Czy teraz mogę porozmawiać z synem?

– Nie zasłużyłaś na nagrodę. – Uśmiechnął się. – Ale może potrzebna ci odrobina motywacji. – Wyjął telefon i wybrał numer. – Franks, pozwoliłem jej porozmawiać z chłopakiem. – Podał jej telefon. – Ale nie za długo.

– Halo – powiedziała do telefonu.

– Jedna minuta. Zaraz go przyprowadzę. – Człowiek, którego Sanborne nazwał Franksem, miał silny nowojorski akcent.

– Mamo?

– Tak, kochanie. Chciałam ci tylko powiedzieć, że robię wszystko, żebyś był bezpieczny.

– Czy ty jesteś bezpieczna?

– Tak, i wkrótce będziemy razem. Wszystko dobrze? Nikt nie robi ci krzywdy?

– Wszystko dobrze. Nie martw się o mnie.

– Trudno jest się nie…

Sanborne zabrał jej telefon.

– Wystarczy. – Przerwał połączenie. – To i tak za dużo. Następnym razem pozwolę ci z nim porozmawiać, jak zacz¬niesz robić postępy.

_ Rozumiem. – Odwróciła od niego wzrok. – Ten Franks ma akcent, jakby…

_ Pochodzi z Brooklynu. Bardzo charakterystyczny akcent, prawda?

_ Bardzo. – To nie był Jock. Nawet gdyby udawał inny akcent, rozpoznałaby jego głos.

_ Zanim wybrałem go do eksperymentów, działał w jakimś gangu. Teraz wracaj do laboratorium.

– Jest już po dziewiątej. Muszę kiedyś spać.

_ Będziesz mogła pójść do swojego pokoju po północy. Ale musisz wstać wcześnie rano. Boch może jest nieokrzesany, ale ma rację, że czas nas goni. Musisz postarać się o wyniki.

_ Będę je miała. Ale potrzebuję moich oryginalnych notatek o REM-4. Masz je tutaj.

_ Chcesz powiedzieć, że nie znasz formuły na pamięć?

_ Wiesz, że formuła była skomplikowana. Mogłabym ją zrekonstruować, ale to potrwa, a ty nie chcesz dać mi czasu.

_ Słusznie. – Zawahał się chwilę, potem odwrócił się i wszedł z powrotem do biblioteki. Wyszedł po kilku minutach z dyskiem. – Pod koniec dnia masz mi go oddawać. Trzymam go w sejfie. – Podał jej dysk. – Czy nie jesteś zadowolona, że taką troską otaczam twoją pracę?

_ Prędzej bym umarła, zanim oddałabym to w twoje ręce. _ Odwróciła się i ruszyła w stronę laboratorium. – Ale skoro muszę to zrobić, będziesz musiał ze mną współpracować. Nie zdołam uporać się z tym sama.

_ Oczywiście, że ci pomogę. Jesteśmy tu na wyspie jedną szczęśliwą rodziną.

Nie odpowiedziała. Weszła do laboratorium i zamknęła za sobą drzwi. Kiedy tylko znalazła się sama, wróciło do niej wspomnienie rozmowy telefonicznej.

Akcent z Brooklynu. Nie rozpoznała tego głosu. Siniaki na twarzy Michaela.

To nie mogła być prawda. Musi być jakieś wytłumaczenie.

Royd nie pozwoliłby na oddanie Michaela w ręce Franksa, tylko po to, żeby uwiarygodnić sytuację.

Wykorzystam ciebie i kogokolwiek innego, zeby dobrać się do Sanborne 'a i Bocha.

O Boże!

Ale to było na samym początku. Teraz się poznali, spali ze sobą, w pewnym sensie Royd był jej bliższy niż ktokolwiek mny.

Jednak nie zawahał się wysłać ją na San Torrano, mimo ogromnego niebezpieczeństwa.

Oddałbym za ciebie zycie.

Te ostatnie słowa zapadły jej w serce. Zaskoczył ją, ale kiedy je wypowiadał, wierzyła, że mówi szczerze.

Wierzyła też, kiedy mówił, że wykorzystałby każdego. Mu¬siała położyć temu kres. Jej dusza była rozdarta. Tak czy inaczej musi jakoś przetrwać te dni na wyspie. Będzie musiała zadowa¬lać Sanborne'a wynikami na tyle, żeby nie zaczął działać prze¬ciwkojej synowi. Musi znaleźć sposób zniszczenia Sanborne'a i Bocha. Nie może się wycofać.

Starała się skoncentrować na notatkach Gorshanka. Każdy jej krok teraz musi być ostrożny. Może być obserwowana i pod¬słuchiwana. Weź następną próbkę wody, wskazała sobie. Nie myśl o Roydzie.

Wykorzystałbym kogokolwiek…

Cicho.

Nie ruszaj się, powiedział sobie Royd.

Leżał w zaroślach, czekając, aż strażnik go minie. Byłoby i bezpieczniej, i szybciej, gdyby zdjął strażnika, ale nie mógł tego zrobić. Dzisiejszej nocy nikt nie zginie. Sophie musi mieć szansę przejęcia pluskwy bez podejrzeń.

Strażnik kręcił się przy siatce.

Royd wstał i podbiegł do kępy traw przed frontową bramą.

Wyjął z plastikowej torebki kepkę roślin i minutę później wsadziłją do ziemi, ugniatając dokoła. Po czym pobiegł szybko z powrotem w zarośla.

Upewnił się, że jego kombinezon był suchy, żeby nie zo¬stawiać śladów wody.

Teraz musiał popłynąć z powrotem na motorówkę i czekać na znak od Sophie.

– To jest nasz zakład. – Sanborne machnął w kierunku budynku otoczonego siatką. – Nie jest imponujący, ale spełnia swoją funkcję.

– Zabijania tysięcy ludzi? – żachneła się Sophie, wysiadając z samochodu. Rozglądała się, starając się nie dawać niczego po sobie poznać. Żółty kwiat. Boże, gdzie to było?

– Mówiłem ci, że nie taki mieliśmy zamiar. Ale jeśli dobrze wykonasz swoje zadanie, uratujesz tych wszystkich ludzi, o któ¬rych tak się martwisz. To sprawi, że poczujesz się bardzo ważna.

Jest! Maleńkie żółte kwiatki niedaleko bramy. Szybko od¬wróciła od nich wzrok.

– Zrobię, co mi kazałeś. Muszę to zrobić. – Ruszyła w stronę bramy. – Tylko Bóg jeden wie jak. Będę potrzebowała sporo szczęścia, żeby odzyskać syna. Muszę… – Urwała – Szczęście. Może mi się poszczęści.

– Co?

– Michael uwielbia żółte kwiaty. Kiedy był mały, przynosił mi bukiety mleczy. – Podeszła do kępki kwiatów. – Może to znak, że będziemy mieli szczęście. – Uklękła i zebrała kwiatki, zasłaniając swoim ciałem widok Sanborne'owi. Pluskwa. Ma¬leńki mikrofon wielkości paznokcia. W sunęła go w dłoń i strzą¬snęła do rękawa. – Przyda mi się trochę szczęścia.

– Owszem. Ale ten chwast ci nie pomoże. Tylko ja mogę ci pomóc. Jestem zaskoczony. Jak na naukowca, jesteś bardzo przesądna.

– Jestem też matką. – Wetknęła kwiatki do kieszeni koszuli.

– Zdążyłeś już pewnie zauważyć, jak zdesperowana może być matka, jeśli w grę wchodzi życie jej dziecka. Oczywiście, że dobrze to wiesz. Dlatego tu jestem. Zrobię wszystko, żeby mój syn był bezpieczny.

Sanborne uśmiechnął się.

– Zatrzymaj swój sentymentalny talizman. – Otworzył przed nią drzwi. – To żałosne, ale podoba mi się ta desperacja. Mogę się wtedy upajać władzą. Wiesz, zawsze marzyłem, żeby sobie ciebie podporządkować. Kiedy byliśmy w Amster¬damie, a ty byłaś pełna euforii i ufności w powodzenie, widziałem, że w ogóle nie liczyłaś się z moim zdaniem. Wiedziałaś, że masz rację, i traktowałaś mnie pogardliwie. To było irytujące.

– To dlatego postanowiłeś zgładzić moją rodzinę?

– Częściowo. Musiałem cię trochę przy temperować.

Poczuła przypływ gniewu i bólu.

– Moi rodzice byli niewinni. Nie zasłużyli na śmierć.

– Co się stało, to się nie odstanie. Zapomnij o tym. Powinnaś skoncentrować się na robocie.