– Zrozumiałem – odrzekł Peter, chcąc jak najprędzej skończyć tę rozmowę.
Pozostawiwszy stażystę samemu sobie, Thomas pchnął drzwi wiodące do sali operacyjnej. – Na miłość boską – myślał tymczasem – czy temu gówniarzowi nie przychodzi do głowy, że wyrwał mnie z głębokiego snu; w tych warunkach każdy jest półprzytomny, dopóki się nie rozbudzi na dobre.
W sali operacyjnej panował ruch. Pacjent znajdował się już w narkozie, młodszy personel chirurgiczny był w trakcie otwierania klatki piersiowej. Thomas podszedł do stolika ze zdjęciami rentgenowskimi pacjenta. Korzystając z tego, że był odwrócony tyłem do sali, uniósł do góry rękę: drżała tylko nieznacznie. Bywało gorzej. – Poczekamy aż ten kogucik zacznie operować – z satysfakcją myślał Thomas.
Thomas ulokował się w końcu sali i uważnie obserwował przebieg operacji. Był gotów do interwencji, ale musiał przyznać, że Peter był dobrym chirurgiem. Zapytał obecnych stażystów o możliwość wystąpienia krwiaka osierdzia. Żaden z nich, nie wyłączając Petera, nie pomyślał o diagnozie, mimo że sprawa była dyskutowana na konferencji poświęconej śmiertelnym przypadkom. Kiedy był już pewien, że operacja będzie miała rutynowy przebieg i zakończy się pomyślnie, wstał i skierował się do wyjścia. – Jestem na miejscu, gdybym był potrzebny – rzucił za siebie. – Jak dotąd, operujecie bardzo dobrze.
Gdy za Thomasem zamknęły się drzwi, Peter Figman spojrzał na kolegów i szepnął: – Zdaje się, że doktor Kingsley wypił dziś wieczorem o jednego za dużo.
– Sądzę, że masz rację – przytaknął jeden z młodszych stażystów.
Jeszcze w sali operacyjnej Thomas poczuł nagły przypływ senności; właśnie obawa przed zaśnięciem wypędziła go z sali. W drodze do pokoju chirurgów nabrał więcej powietrza. Nie pamiętał już, ile kieliszków szkockiej wypił u Doris. W przyszłości powinien być bardziej ostrożny.
Na nieszczęście pokój chirurgów był zajęty przez dwie pielęgniarki, korzystające z przerwy na kawę. Miał zamiar wyciągnąć się na kanapie, ale ostatecznie postanowił położyć się na łóżku w przebieralni. Kiedy przechodził obok okna, wyjrzał na zewnątrz i dostrzegł światło w jednym z pokojów w przeciwległym budynku. Licząc od końca, uświadomił sobie, że było to okno gabinetu Ballantine'a. Spojrzał na zegar wiszący nad automatem do kawy: dochodziła druga! Czyżby dozorca zapomniał o wyłączeniu światła?
– Przepraszam – Thomas zwrócił się do pielęgniarek. – Będę w przebieralni, gdyby mnie szukano. Gdybym zasnął, proszę wejść i szturchnąć mnie mocno.
Idąc do przebieralni Thomas zastanawiał się, czy światło w oknie Ballantine'a ma coś wspólnego ze znajdującym się na parkingu samochodem Shermana. Jeśli tak, było w tym coś niepokojącego.
W pozbawionym okien pomieszczeniu nie było zupełnie ciemno: poprzez mały hall przenikało tutaj światło z pokoju chirurgów. Jak zwykle oba łóżka były tutaj puste; Thomas podejrzewał, że jest jedyną osobą, która z nich korzysta.
Z kieszeni koszuli wyjął małą, żółtą pigułkę. Zręcznie przełamał ją na dwie połowy. Jedną z nich położył na języku i trzymał tam przez chwilę, dopóki się nie rozpuściła. Drugą włożył z powrotem do kieszeni koszuli, na wypadek gdyby potrzebował jej później. Zanim zamknął oczy, zdążył zadać sobie pytanie, jak długo pozwolą mu spać.
Szpitalna klatka schodowa o godzinie drugiej czterdzieści pięć przypominała wnętrze olbrzymiego mauzoleum, a nie szpital. Głęboki, prostopadły szyb klatki – jak gardło tajemniczego molocha pochłaniający codziennie i wyrzucający na piętra setki ludzi i przedmiotów – był o tej porze przerażająco pusty i cichy; słychać było tylko jęk wiatru wydobywający się z samych wnętrzności budynku.
Nagle w drzwiach prowadzących z klatki na korytarz na osiemnastym piętrze pojawiła się postać; jednocześnie rozległ się świst, jaki wydaje powietrze wypełniające naczynie, które wcześniej było całkowicie opróżnione z gazów.
Ubrany w zwykły strój szpitalny mężczyzna nie zachowywał się lękliwie, ale najwyraźniej nie chciał być zauważony. Najpierw dokładnie sprawdził, czy korytarz na całej długości jest pusty, a potem dopiero zamknął za sobą drzwi.
Trzymając jedną rękę w kieszeni białego fartucha, mężczyzna podszedł po cichu do drzwi prowadzących do pokoju Jeoffry'ego Washingtona. Zatrzymał się pod nimi i nasłuchiwał przez chwilę. Z pobliskiego pokoju pielęgniarek nie dochodził nawet najmniejszy dźwięk – słychać było tylko odległe odgłosy monitorów i aparatów do oddychania.
W mgnieniu oka mężczyzna znalazł się w pokoju. Powoli zamknął za sobą drzwi. Panował tu półmrok – tylko trochę światła przenikało zza uchylonych drzwi do łazienki. Kiedy wzrok mężczyzny przyzwyczaił się do ciemności, wyjął on rękę z kieszeni; trzymał w niej napełnioną strzykawkę. Zdjął z igły osłaniający kapturek i podszedł do łóżka chorego. I zamarł w miejscu. Łóżko było puste!
Jeoffry Washington ziewnął tak szeroko, że aż łzy napłynęły mu do oczu. Potrząsnął głową i rzucił na stojący obok stolik egzemplarz "Time'u" sprzed trzech tygodni. Siedział w świetlicy dla chorych, znajdującej się naprzeciwko jego pokoju. Wstał z fotela i poruszał się, popychając przed sobą stojak z kroplówką. Szedł w stronę pokoju pielęgniarek w nadziei, że taki spacer będzie dobrym lekarstwem na bezsenność. Nadzieja jednak nie sprawdzała się.
Z pozbawionego drzwi pokoju obserwowała go Pamela Beckenridge. Zdążyła się już przyzwyczaić do wałęsania się pacjenta po korytarzu w ciągu ostatnich dwóch nocy. Ze względów oszczędnościowych nie korzystała z miejscowego baru, lecz przynosiła z domu kanapki. Właśnie miała zamiar zabrać się do jedzenia, kiedy zjawił się Jeoffry.
– Czy mogę dostać jeszcze jedną pigułkę nasenną? – zapytał.
Pamela najpierw przełknęła kęs, a następnie skinęła głową i poprosiła jedną z pielęgniarek, żeby dała mu żądaną pigułkę – miała na to zgodę doktora Shermana.
Jeoffry wziął pigułkę i popił ją wodą z małego papierowego kubka. Boże, ile by dał w tej chwili za trochę trawki. Powoli powlókł się korytarzem do swojego pokoju.
Na korytarzu zrobiło się jeszcze ciemniej, niż przed kilku zaledwie minutami. Na winylowej podłodze kładł się jego olbrzymi cień, rosnący w miarę jak szedł przed siebie. Cień ramienia stojaka z kroplówką wyglądał na podłodze jak laska proroka. Żeby otworzyć drzwi do swojego pokoju, uderzył je kołem stojaka. Kiedy znalazł się już w środku, ostrożnie zatrzasnął drzwi nogą; jeśli miał jakąkolwiek szansę zasnąć, musiał unikać hałasu i światła przenikającego z korytarza.
Ustawił stojak z kroplówką obok łóżka, usiadł na nim z zamiarem wyciągnięcia się. Nagle z trudem pohamował okrzyk przestrachu.
Z łazienki, jak widmo, wynurzyła się postać.
– Boże mój! – zawołał Jeoffry – pan naprawdę mnie przestraszył!
– Połóż się, proszę.
Jeoffry natychmiast wykonał polecenie. – Nie spodziewałem się pana o tej porze. – Z zainteresowaniem przyglądał się, jak niespodziewany gość wyjął strzykawkę i usiłował wpuścić jej zawartość do butelki z kroplówką. Nie szło mu to zręcznie; butelka kilkakrotnie zabrzęczała uderzając o stojak.
– Co to za lekarstwo? – zapytał z wahaniem Jeoffry.
– Witaminy – usłyszał odpowiedź.
Jeoffry pomyślał, że to dość dziwna pora na aplikowanie mu witamin, ale przecież szpital jest w ogóle osobliwym miejscem.
Tymczasem gość zrezygnował z dalszych prób przebicia nasady butelki, zamiast tego wbił igłę w plastykową rurkę tuż przy przegubie ręki Jeoffry'ego. To poszło mu znacznie łatwiej. Jeoffry widział, jak natychmiast podniósł się poziom płynu w rurce. Poczuł nagle ból, ale pomyślał, że jest to rezultat wzrostu ciśnienia w kroplówce.
Ale ból nie ustępował, na odwrót – wzmagał się.
– Boże wielki! Moja ręka! Pan mnie zabija! – zawołał Jeoffry. Czuł, że jakaś gorąca fala podnosi się coraz wyżej, wzdłuż podłączonego do kroplówki ramienia.
Gość chwycił go za rękę, starając się ją unieruchomić, a jednocześnie puścił kroplówkę tak szybko, że płyn spływał nieprzerwanym strumieniem.
Okropny, nie do zniesienia ból rozlewał się w piersi Jeoffry'ego jak rozpalona lawa. Wolną ręką usiłował chwycić intruza za ramię.
– Nie dotykaj mnie, ty pedale!
Mimo bólu Jeoffry posłuchał. Nagle ogarnął go strach, okropny strach, że dzieje się coś potwornego. Rozpaczliwie usiłował uwolnić swoje ramię ze śmiertelnego uścisku.