– Wynalazł coś?
– Słyszałem tylko, że ubiegał się o patent na nocnik z błyszczącym brzegiem i wykrywacz nikotyny, który miauczał po zanurzeniu w zatrutym kapuśniaku. Kiedy mu się nie udało, próbował go przerobić na mechanicznego kota działającego na baterie.
Nöjd spojrzał na zegarek i powiedział:
– Więc to była atrakcja numer jeden. Przystanek autobusowy. Prócz tego historia o świadku Signe Persson i człowieku, któremu złamał życie kot palący cygara. Muszę przyznać, że w głębi duszy się nie cieszę, kiedy Signe Persson jest głównym świadkiem w sprawie. Lepiej się już stąd zbierajmy. Za chwilę nadjedzie autobus.
Wrzucił bieg i zerknął w lusterko wsteczne.
– Za nami jedzie jakiś wóz. Zielony fiat z dwoma facetami w środku. Czekali już tutaj, kiedy przyjechaliśmy. Pokażemy im okolicę?
– Bardzo chętnie.
– To interesujące być śledzonym – rzekł Nöjd. – Dla mnie zupełnie nowe doświadczenie.
Jechał z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, ale drugi samochód nawet nie próbował go wyprzedzać.
– Domy wyżej na prawo to Domme. Mieszkają tam Sigbrit Mård i Folke Bengtsson. Chcesz tam pojechać?
– Może nie teraz. Czy technicy zrobili dokładne badania kryminalistyczne?
– U Sigbrit? Raczej nie. Byliśmy się tam rozejrzeć i zabrałem to zdjęcie ze ściany nad jej łóżkiem. Zostawiliśmy pewnie parę odcisków palców.
– Gdyby nie żyła…
Martin Beck urwał. Pytanie było dość głupawe.
– I gdybym ja ją zabił, co zrobiłbym z ciałem? Myślałem nad tym. Jest jednak zbyt wiele możliwości. Mnóstwo grot w marglowych skałach i walące się stare chaty. Budynki gospodarcze i rudery. Długie pobrzeże Bałtyku, puste domki letnie. Las i wiatrołomy, chaszcze, rowy i inne cholerstwo.
– Las?
– Tak, wyżej koło Börringesjön. Policja co roku ćwiczyła tam strzelanie na polance na wschodnim brzegu. Po sztormie w roku sześćdziesiątym ósmym jest tam teraz taki kipisz, że nie da się wjechać czołgiem. Usunięcie tych wiatrołomów zajmie sto lat. Poza tym… Masz zresztą mapę w schowku.
Martin Beck wyjął i rozłożył mapę.
– Teraz jesteśmy w Alstad, na drodze sto jeden, i jedziemy w kierunku Malmö. Dalej możesz się zorientować sam.
– Cały czas będziesz jechać tak wolno?
– Jasne, że nie. Rozkojarzyłem się. Chciałem tylko sprawdzić, czy ci spryciarze jadą za nami.
Nöjd skręcił w lewo. Zielony samochód zrobił to samo.
– Nie jesteśmy już w rejonie Anderslöv – powiedział. – Ale niedługo tam wrócimy.
– Co chciałeś powiedzieć wcześniej? Poza tym?
– Tak, poza tym wszyscy sądzą, że ktoś zabrał Sigbrit Mård samochodem. No i mamy świadka, który to potwierdza. Jeśli spojrzysz na mapę, zobaczysz, że ten okręg przecinają trzy główne drogi. Stara droga krajowa, z której właśnie wyjechaliśmy, dziesiątka prowadząca wzdłuż pobrzeża z Trelleborga do Ystad i dalej do Simrishamn, no i kawałek nowej europejskiej czternastki, która łączy się z promem z Polski w Ystad i prowadzi do Malmö, a dalej Bóg wie dokąd. Poza tym mamy sieć mniejszych dróg, które nie mają sobie podobnych w całym kraju.
– Zauważyłem – rzekł Martin Beck.
Tradycyjnie zaczynał odczuwać objawy choroby lokomocyjnej. Nie przeszkodziło mu to jednak w studiowaniu krajobrazu, przez który jechali. Nigdy wcześniej nie był w tej części Szwecji i wiedział o niej tylko tyle, ile pamiętał ze starych filmów Edvarda Perssona. Południowa równina ma w sobie jakieś miękkie, falujące piękno, to coś więcej niż gęsto zaludniona wiejska idylla, szczególna część kraju z rodzajem integralnie wbudowanej harmonii.
Przyszło mu nagle do głowy kilka zdań wyrwanych z kontekstu powszechnych utyskiwań, że w kraju dzieje się coraz gorzej. Szwecja to zły kraj, ale przynajmniej cholernie piękny. Ktoś to powiedział lub napisał, ale nie pamiętał już kto.
Nöjd mówił dalej:
– Okręg Anderslöv jest trochę specyficzny. Kiedy nie siedzimy w papierach, pracujemy głównie w terenie. Wyjeżdżamy na przykład osiemdziesiąt tysięcy kilometrów rocznie radiowozem. W samym miasteczku mieszka około tysiąca ludzi, a w całym obwodzie nie więcej niż dziesięć tysięcy. Ale mamy też dwadzieścia pięć kilometrów plaży i latem ludność zwiększa się do ponad trzydziestu tysięcy. Możesz więc sobie wyobrazić, ile kwater stoi pustych o tej porze roku. Mówię teraz o ludziach, których znamy i potrafimy jakoś zlokalizować, mogę jednak oszacować, że nie mamy żadnej kontroli nad około pięcioma-sześcioma tysiącami ludzi, którzy mieszkają w domach do rozbiórki lub przyczepach kempingowych i którzy przez cały czas gdzieś się przenoszą, a na ich miejsce przychodzą inni.
Martin Beck patrzył na bielony wapnem kościół niezwykłej urody. Nöjd podążył za jego wzrokiem i powiedział:
– Dalköpinge. Jeśli cię interesują ładne kościoły, mogę ci pokazać co najmniej trzydzieści. W całym okręgu oczywiście.
Dojechali do nabrzeżnej drogi i skręcili na wschód. Morze było szaroniebieskie i spokojne, na linii horyzontu stały statki handlowe.
– Chcę więc powiedzieć, że jeśli Sigbrit nie żyje, są setki miejsc, w których może się teraz znajdować. A jeśli zabrał ją samochód, Folkego czy jakiś inny, jest spora szansa, że w ogóle nie ma jej w rejonie. A w takim przypadku możliwości są tysiące.
Popatrzył na morski brzeg i rzekł:
– Pięknie, prawda?
Ewidentnie był typem lokalnego patrioty. I nie bez powodu, pomyślał Martin Beck.
Minęli Smygehuk. Zielony fiat wiernie im towarzyszył.
– Smygehamn – oznajmił Nöjd. – Za moich czasów nazywał się Östra Torp.
Wioski leżały jedna obok drugiej. Beddingestrand. Skateholm. Wsie rybackie, częściowo przekształcone w nadmorskie kąpieliska, ale nadal ładne. Żadnych wieżowców ani luksusowych hoteli.
– Skateholm – powiedział Nöjd. – Wjeżdżamy w rejon policyjny Ystad. Zawiozę cię do Abbekås. To jest Dybeck. Cholernie grząskie. Najgorszy odcinek całego wybrzeża. Ona może leżeć gdzieś tutaj w bagnie. Jesteśmy już w Abbekås.
Nöjd jechał powoli przez wieś.
– Tutaj mieszkała ta dziewczyna – mówił. – Ta, która określiła mój stosunek do kobiet. Chcesz popatrzeć na port?
Martin Beck nie pofatygował się z odpowiedzią.
Był to mały rybacki port z ławkami, na których opowiadano sobie fantastyczne historie. Paru facetów w żeglarskich czapkach z daszkiem. Trzy łodzie rybackie. Stosy skrzynek na śledzie i sieci rozwieszone do suszenia.
Wyszli z samochodu i usiedli na palach do cumowania łodzi. Mewy krzyczały nad falochronem.
Zielony fiat zatrzymał się dwadzieścia metrów dalej. Mężczyźni wciąż siedzieli z przodu.
– Poznajesz ich? – zapytał Martin Beck.
– Nie – odparł Nöjd. – Młodzi chłopcy. Jeśli czegoś chcą, mogą tu podejść i pogadać. Musi być strasznie nudno tak siedzieć i się gapić.
Martin Beck nie odpowiedział. On sam był coraz starszy, a dziennikarze coraz młodsi. Kontakty pogarszały się z każdym rokiem. Poza tym policja przestała być popularna, jeżeli kiedykolwiek była. Osobiście Martin Beck nie uważał, że ma powód wstydzić się swojej pracy, ale znał wielu kolegów, którzy powinni.