Выбрать главу

– Byłem w stu ośmiu krajach – powiedział Mård. – I nigdzie nie przeżyłem czegoś tak okropnego. Ścigają cię gliny. Ściga cię kasa ubezpieczeń. Albo urząd skarbowy, albo urząd do spraw trzeźwości, albo opieka społeczna czy jak to cholerstwo teraz się nazywa. Albo zakład energetyczny, albo urząd celny, albo wydział ewidencji ludności, albo komisja ochrony zdrowia. Nawet cholerna poczta, choć nie chcę dostawać żadnej poczty.

Martin Beck przyjrzał się bliżej Mårdowi. Był olbrzymem, na pewno miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i minimum sto dwadzieścia pięć kilo wagi. Miał czarne włosy i ciemnobrązowe oczy o dzikim wyrazie.

– Skąd wiesz, że akurat w stu ośmiu krajach? – zapytał Martin Beck.

– Nie mów do mnie ty. Nie chcę, żeby wszyscy mówili mi na ty. Powiedz przynajmniej „sir” albo „panie Mård”. Skąd wiem? Bo się tym interesuję, rzecz jasna. Sto ósmy kraj, w którym byłem, to Górna Wolta. Popłynąłem tam z Casablanki. Sto siódmy był Jemen Południowy. I przysięgam, że tu jest najgorzej. Leżałem w szpitalu w Korei Północnej i Hondurasie, w Makau i Dominikanie, w Pakistanie i Ekwadorze. Ale nigdzie nie widziałem czegoś równie okropnego jak tutaj w Malmö latem. Wcisnęli mnie do sali, którą zbudowano chyba pod koniec XIX wieku. Leżało nas tam dwudziestu dziewięciu, z czego siedemnastu świeżo po operacji. Potem przyszli ci z opieki społecznej i dziwią się, czemu się awanturujemy, i mówią, żebyśmy się zamknęli, bo to jest za darmo. Za darmo. Kiedy urząd skarbowy wisi nad człowiekiem jak sęp. Może mi pan wyjaśnić, czemu ten cholerny rząd jeszcze jest? W wielu miejscach, w których byłem, powiesiliby ich za takie rzeczy.

Mård się rozejrzał.

– Nie posprzątałem – powiedział. – Nie jestem dobry w sprzątaniu. Nie wiem, jak to się robi.

Wziął pustą butelkę po wódce i wyniósł do kuchni.

– Zrobione – burknął. – Teraz ja chciałbym o coś spytać. O co do wszystkich diabłów tu chodzi? Czemu ten idiota stoi i skrobie w moje drzwi, kiedy się golę? Zawsze golę się dwa razy dziennie, o szóstej rano i o trzeciej po południu. I zawsze sam. Najchętniej brzytwą. Tak jest najlepiej.

Martin Beck milczał.

– Pytałem o coś – powiedział Mård. – I nie dostałem odpowiedzi. Kim na przykład pan jest? I co do diabła robi pan w moim domu?

– Nazywam się Martin Beck i jestem policjantem. Dokładniej mówiąc, komisarzem kryminalnym i szefem czegoś, co nazywają komisją do spraw zabójstw.

– Kiedy się pan urodził?

– Dwudziestego piątego września 1922 roku.

– Ach tak. To cholernie zabawne, że czasem ja też mogę o coś zapytać. Czego pan chce?

– Pana żona zaginęła siedemnastego października.

– Tak?

– Zastanawiamy się po prostu, gdzie jest.

– Ach tak. Ale przecież już mówiłem, do cholery, że nie wiem. A siedemnastego siedziałem i piłem na promie kolejowym „Malmöhus”. Okej, chlałem. To jedyna przyzwoita łajba w tym mieście. W tym kraju nie da się normalnie żyć, więc przeważnie siedzę na kopenhaskim promie i chleję.

– Prowadzi pan coś w rodzaju restauracji?

– Tak. I mam dwie dziewuchy, które się tym zajmują. Sprzątają i polerują mosiądz, bo inaczej wykopię je do portu. Od czasu do czasu robię obchód. A one nigdy nie wiedzą, kiedy przyjdę.

– Rozumiem.

– Mamrotaliście coś o „morderstwie”.

– Rozważamy taką możliwość. Prawdopodobnie ktoś ją wywiózł. A pan ma słabe alibi.

– Moje alibi jest cholernie dobre. Siedziałem na „Malmöhus”. Ale koło niej mieszka zboczeniec. Jeżeli coś jej zrobił, uduszę ją własnymi rękami.

Martin Beck spojrzał na jego ręce. Były przerażające. Ten człowiek prawdopodobnie mógłby udusić nimi niedźwiedzia.

– Powiedział pan „ją”. Że pan ją udusi.

– Przejęzyczenie. Kocham Sigbrit.

Martin Beck nagle sporo zrozumiał. Bertil Mård był niebezpiecznym człowiekiem o nieprzewidywalnych nastrojach. Przyzwyczaił się przez lata rządzić innymi i mało robić samemu. Przypuszczalnie był dobrym marynarzem i trudno było mu przywyknąć do życia na lądzie. Można się było spodziewać po nim wszystkiego, pewnie również najgorszego.

– Mam życiowego pecha, że się urodziłem w tym pieprzonym Trelleborgu – powiedział Mård. – Z obywatelstwem, którego nigdy nie chciałem mieć. W kraju, gdzie nie mogłem wytrzymać dłużej niż miesiąc, najwyżej dwa. A jednak wszystko jakoś się układało, dopóki nie zachorowałem. Lubiłem Sigbrit i przyjeżdżałem do niej prawie co roku. Dobrze nam było razem. Potem znów wyjechałem. A potem zaczął się ten koszmar. Wysiadła mi wątroba i nie dostałem zaświadczenia lekarskiego.

Milczał przez chwilę.

– Proszę już iść – odezwał się niespodziewanie. – Inaczej wpadnę w szał i dam panu w szczękę.

– Okej – odparł Martin Beck. – Jeżeli wrócę, to pewnie po to, żeby pana zabrać.

– Idź do diabła – mruknął Mård.

– Jaka jest pana żona? Jaki to typ człowieka?

– Nie pana interes. Spadaj pan.

Martin Beck postąpił o krok w stronę drzwi.

– Do widzenia, kapitanie Mård – powiedział.

– Proszę zaczekać – rzekł nagle Mård. Odstawił Agua de Florida i złożył brzytwę. – Zmieniłem zdanie – powiedział. – Nie wiem dlaczego.

Usiadł i nalał sobie szklankę wódki.

– Pije pan?

– Tak – odrzekł Martin Beck. – Ale nie teraz i nie letnią czystą wódkę.

– Ja też nie powinienem – burknął Mård. – Nie piłbym tego, gdybym miał tu stewarda albo chłopca okrętowego, który przybiegłby z limonką i kruszonym lodem na moje chrząknięcie. Czasem się zastanawiam, czy nie powinienem sprzedać baru, wyjechać stąd i zamustrować się w Panamie czy Liberii.

Martin Beck usiadł przy stole.

– Problem w tym, że nigdy bym nie dostał dowodzenia. Byłbym oficerem pokładowym u kogoś takiego jak ja. A tego bym nie wytrzymał. Udusiłbym sukinsyna.

Martin Beck nadal nic nie mówił.

– Ale na otwartym morzu można się przynajmniej zapić na śmierć. Chcę mieć Sigbrit i statek. A teraz nie mam nic. A tu nie można się nawet zapić na śmierć, żeby ktoś nie wściubił swego nosa.

Rozejrzał się wokół i powiedział:

– Myśli pan, że tego chcę? Myśli pan, że chcę siedzieć w tym gównie?

Uderzył pięścią w stół, omal nie przewracając szklanki.

– Nie, wiem, co pan myśli! – krzyknął. – Myśli pan, że zrobiłem coś Sigbrit. Ale nie. Tak trudno to pojąć? Wiem zresztą, jakie są gliny, tutaj i wszędzie. To lądowe szczury i nadają się tylko do tego, by wejść na pokład i wyłudzić trochę wódy i papierosów w zamian za oszczędzenie ci kłopotów. Pamiętam takiego sukinsyna w Millwall, kiedy tam pływaliśmy. Typowy bobby. Stał tam jak posąg za każdym razem, gdy dobijaliśmy do nabrzeża, oddawał honory i mówił Yes, sir i Glad to see you, captain, a kiedy odchodził, był tak obładowany tytoniem i flaszkami, że ledwo mógł zejść z trapu. A tu jest podobnie.

– Nie chcę od pana alkoholu ani papierosów.

– To czego do diabła pan chce?

– Chcę się dowiedzieć, co się stało z pana byłą żoną. Dlatego pytam, jaka jest. Jaki to typ człowieka.

– Dobra. Jest dobra. Co mam panu powiedzieć? Kocham ją. A pan próbuje się do mnie dobrać. Ten gliniarz w Anderslöv mówił panu, że ją zlałem parę razy. A wie pan, że on kiedyś dał mi w szczękę? Nigdy bym nie pomyślał, że ma takie jaja. Tylko raz w życiu oberwałem, i to walcząc przeciw czterem. W Antwerpii. Ale on miał rację, a ja nie, i to zrozumiałem.