Выбрать главу

– Whisky.

– Woda z lodem jak zwykle?

Martin Beck znów skinął głową. Poprzednim razem był tu ponad cztery lata temu. Niektórzy ludzie mają widać dobrą pamięć.

Długo siedział ze szklanką i rozmyślał. Nie wiedział, co właściwie o tym sądzić. Chwilami myślał, że Mård w jakiś sposób go oszukał, ale nie mógł sobie wyobrazić jak. Mård był albo brutalnie szczery, albo wyrafinowanie przebiegły. Jakkolwiek było, za dużo mówił o zabijaniu ludzi.

Po chwili zaczął myśleć o innych sprawach. Miał parę wspomnień z tego hotelu i przynajmniej jedno z nich było miłe.

Zamówił jeszcze jedną whisky.

Kiedy ją wypił, zapłacił i wyszedł, przekroczył kanał i skierował się w stronę sznura taksówek przed dworcem kolejowym. Wsiadł do pierwszej i powiedział:

– Anderslöv.

Podróż taksówką zajęła mu dokładnie dwadzieścia dziewięć minut.

Rozdział 8

Wieczorem zadzwonił Kollberg z miejscowości o nazwie Jät.

– Szukałem cię cały dzień. Gdzie się podziewałeś?

– W Malmö.

– U Pera Månssona?

– Między innymi. A ty gdzie się podziewasz?

– Wpadłem na starego kumpla w Växjö. Ma domek letni tu, koło Åsnen, z kawałkiem plaży, sauną i wszystkim. Czy będziesz bardzo zawiedziony, jeśli zjawię się dopiero jutro?

– Zostań i skorzystaj z sauny. Czy można się kąpać w Åsnen? O tej porze roku?

– W każdym razie zamierzam spróbować. Zgadniesz, co będę potem jadł?

Martin Beck uśmiechnął się i powiedział, nie całkiem zgodnie z prawdą:

– Nie. Co takiego?

– Raki.

Kollberg miał głos dziecka czekającego na Wigilię.

– To naprawdę dobry kumpel – powiedział Martin Beck. – Cześć, do jutra.

Odłożył słuchawkę i wrócił do swojego pokoju. Stanął we wnęce okiennej i wyglądał na ogród oraz światła z jadalni padające na żwirowaną ścieżkę i trawnik na dole. Nie był głodny i nie miał ochoty schodzić. Nöjd był u brata w Källstorp, a nie znał w Anderslöv nikogo innego, z kim mógłby spędzić wieczór. Folke Bengtsson musiał poczekać na przyjazd Kollberga, a poza tym dość się już dziś nagadał. Rhea była u przyjaciół na wsi, jak mówiła, więc nie mógł do niej zadzwonić, a spacer po miasteczku nie wydawał mu się szczególnie atrakcyjny. Zdecydował się na jedyną możliwość, jaka mu pozostawała, łóżko i książkę o „Normandie”.

Kollberg zjawił się dopiero w niedzielę późnym popołudniem z wiarygodnym wyjaśnieniem, że rakom towarzyszyła spora ilość wódki, którą musiał usunąć z żołądka za pomocą sauny oraz zimnych kąpieli, zanim z czystym sumieniem i krwią wolną od alkoholu mógł znowu usiąść za kółkiem.

Wieczorem zrobili razem obiad w domu Nöjda i, tak jak Martin Beck się spodziewał, Nöjd i Kollberg od razu się zaprzyjaźnili.

Wczesnym rankiem w poniedziałek Nöjd podjął na nowo z entuzjazmem rolę Cycerona na swoim terenie, a Kollberg nie ukrywał zachwytu zarówno dla elokwentnego przewodnika, jak i jego urokliwej małej ojczyzny. Martin Beck siedział z Timmym na tylnym siedzeniu i walczył z chorobą lokomocyjną. Zadziwiały go zdolność Nöjda do opisywania pokazywanych wcześniej miejsc bez powtarzania się i niewyczerpany zasób anegdot o okolicy i ludziach, którzy tu mieszkali.

W Domme podjechali do domu Folkego Bengtssona. Nie było jego ciężarówki i nikt nie odpowiedział na pukanie do drzwi.

– Jest na rybach – powiedział Nöjd. – Albo objeżdża klientów. Pewnie wróci do domu wieczorem.

Zamiast wracać na główną drogę, Nöjd minął dom Sigbrit Mård, pojechał kilkaset metrów dalej i stanął przed wejściem do posiadłości na szczycie wzgórza.

– Pomyślałem, że może chcielibyście zobaczyć to miejsce – rzekł. – Tu urodziła się Victoria Bruzelius. W 1850 roku, jeśli dobrze pamiętam.

– Aha – mruknął Martin Beck. – A kim ona była?

Kollberg odpowiedział bez wahania:

– Przyjęła nazwisko Benedictsson, kiedy wyszła za naczelnika poczty w Hörby, i pisała pod pseudonimem Ernst Ahlgren. Z czasem przeprowadziła się do Kopenhagi, walczyła o wyzwolenie kobiet, zakochała się w Georgu Brandesie i przed czterdziestką popełniła samobójstwo.

– Czy nie mógłbyś też zacytować czegoś z jej książek? – zapytał Martin Beck.

– Nie – odrzekł Kollberg. – Ale miała dobrą dewizę życiową. Praca i prawda.

– Co przypomina mi o tym, że obowiązki wzywają – powiedział Nöjd i zapuścił silnik.

Rozstali się przed komisariatem – Nöjd zajął się swoją rutynową pracą, a Martin Beck i Kollberg przespacerowali się niespiesznie w stronę Drogi Krajowej. Powietrze było czyste i rześkie i świeciło słońce.

– Można niemal pozazdrościć Herrgottowi – zauważył Kolberg. – Jaka różnica w porównaniu z pracą w Sztokholmie.

– Może też powinieneś poszukać pracy na prowincji – odrzekł Martin Beck.

Kollberg spojrzał zmrużonymi oczami na słońce i pokręcił głową.

– Nic z tego – powiedział. – To wydaje się piękne, kiedy się patrzy na Herrgotta, ale ja wpadłbym w depresję po dwóch tygodniach w takiej dziurze. Masz podobnie, więc powinieneś to wiedzieć. Poza tym Gun chciałaby iść do pracy, a przynajmniej dalej studiować, jeśli nic nie znajdzie.

Kollberg był mężem Gun od siedmiu lat. Mieli dwoje dzieci: sześcioletnią dziewczynkę i trzyletniego chłopca, a Martin Beck zawsze uważał ich małżeństwo za doskonałe. Zazdrościł Kollbergowi, zanim sam poznał Rheę Nielsen. Gun była bystra i pełna życia, miała poczucie humoru oraz dużo ciepła, była dobrym kompanem i, z tego co rozumiał, wspaniałą matką.

Poza tym była ładna i wyglądała na mniej niż swoje trzydzieści pięć lat. Potrafił sobie wyobrazić Gun prowadzącą kursy hiszpańskiego i baletu jazzowego, i co tam jeszcze mogłaby wymyślić z innymi paniami domu w takim miejscu jak Anderslöv. Na pewno znalazłaby jakieś zajęcie, ale tak jak Kollbergowi jej też by się tutaj nie podobało. Podobnie jak on była zatwardziałą sztokholmką.

Żółty samochód dostawczy z czerwonym napisem KVÄLLSPOSTEN z boku skręcił z chodnika przed sklepem Konsum. Kiedy wjeżdżał na wzgórze, z kiosku z gazetami wyszła ekspedientka i zawiesiła afisz z nagłówkami.

Połowa strony składała się ze słów MORDERSTWO KOBIETY w dwóch linijkach, a pod spodem mniejszymi literami: w Anderslöv?

Kollberg wziął Martina Becka pod ramię i wyszedł na ulicę, ale Martin Beck wskazał ruchem głowy samochód z gazetami, który stał teraz przed apteką naprzeciw pensjonatu.

– Zwykle kupuję gazety w sklepie tytoniowym na rogu – powiedział.

– Zwykle – mruknął Kollberg. – Nabrałeś tu już jakichś przyzwyczajeń?

– Cóż – odparł Martin Beck. – To przyjemny sklep. Prowincjonalny i dobrze zaopatrzony. Mają też zabawki, jeśli chcesz coś kupić dla Bodil i Joakima.

Za ladą stała właścicielka sklepu z afiszem w ręce.

– Ach tak, znaleźliście już Sigbrit – sapnęła.

Wszyscy tutaj znali już Martina Becka.

– Biedactwo – dodała.

– Nie wierz we wszystko, co piszą w gazetach – rzekł Kollberg. – Nadal jest tylko zaginiona. I rzeczywiście istnieje znak zapytania, choć niewielki.

– Też tak mówię – powiedziała kobieta za ladą. – Aż się nie chce sprzedawać tych dzisiejszych gazet. Same kłamstwa, świństwa i nędza.

Kupili „Kvällsposten” i „Trelleborgs Allehanda”, a Kollberg popatrzył przez chwilę na dział zabawek, naprawdę dobrze zaopatrzony. Znalazł parę rzeczy, których nigdy nie widział w NK, PUB czy Åhléns ani w żadnym innym dużym domu towarowym w Sztokholmie, i zamierzał je później kupić dla swoich dzieci.