Potem wsiadł do samochodu i odjechał.
W drodze myślał, że wszystko poszło zgodnie z planem a ona dostała dokładnie to, na co zasłużyła.
Rozdział 2
Przed kamienicą przy Råsundavägen w Solnie stał zaparkowany samochód. Czarny chrysler z białymi błotnikami i słowem POLICJA wypisanym wielkimi białymi literami na drzwiach, masce i bagażniku. Przyklejenie białej taśmy na dolnym brzuszku w kombinacji liter BIG na tylnej tablicy rejestracyjnej potwierdzało jakby tożsamość samochodu.
Reflektory i światła wewnętrzne były zgaszone, ale światło z lamp ulicznych odbijało się słabo w lśniących guzikach munduru i białym pendencie na przednim siedzeniu pojazdu.
Choć minęło dopiero wpół do dziewiątej, a październikowy wieczór był piękny, gwiaździsty i niespecjalnie chłodny, długa ulica wyglądała na opustoszałą. Okna kamienic po obu stronach były oświetlone, a w niektórych migotała chłodna niebieska poświata z telewizyjnego ekranu.
Wieczorni przechodnie spoglądali z zaciekawieniem na samochód, ale szybko tracili zainteresowanie, ponieważ jego obecność zdawała się nie mieć związku z jakąś spektakularną akcją. Jedyne, co było widać, to dwóch szeregowych policjantów siedzących bezczynnie w radiowozie.
Mężczyźni w samochodzie też nie mieliby nic przeciwko odrobinie aktywności. Tkwili w tym miejscu ponad godzinę, cały czas obserwując drzwi po drugiej stronie ulicy i oświetlone okno na parterze na prawo od wejścia. Umieli czekać. Mieli w tym dużą wprawę.
Gdyby ktoś przyjrzał im się bliżej, pomyślałby, że nie wyglądają na całkiem zwyczajnych policjantów. Ich mundury byty bez zarzutu, w pełni przepisowe, i nie brakowało do nich pendentu, pałki ani pistoletu w kaburze. Dziwić mogło tylko to, że kierowca, korpulentny mężczyzna z jowialną twarzą i czujnym spojrzeniem, oraz jego kolega, szczuplejszy i swobodniej siedzący w fotelu, z barkiem opartym o boczną szybę, wyglądali na jakieś pięćdziesiąt lat. Policjanci to z reguły młodzi, wysportowani mężczyźni, a jeśli zdarzy się wyjątek, starszemu przydziela się młodszego kolegę.
Załogę radiowozu, której łączny wiek, tak jak w tym przypadku, przekraczał sto lat, należało zaliczyć do zjawisk unikalnych. Istniało jednak na to wytłumaczenie.
Mężczyźni w czarno-białym chryslerze przebrali się po prostu za patrol policyjny, a za tym sprytnym przebraniem ukrywali się sam szef komisji do spraw zabójstw Martin Beck i jego najbliższy współpracownik Lennart Kollberg.
Na pomysł przebrania się wpadł Kollberg, dobrze znający człowieka, którego próbowali ująć.
Człowiek ów nazywał się Lindberg, miał ksywkę Bochen i był złodziejem.
Specjalizował się we włamaniach, popełnił jednak także parę napadów rabunkowych i nawet spróbował swoich sił w oszustwie, tym razem z mniejszym powodzeniem. Wiele lat życia spędził za murami więzienia, lecz aktualnie przebywał na wolności po odbyciu kary.
Wolności, która mogła się okazać krótkim epizodem, gdyby Martin Beck i Kollberg urzeczywistnili swój zamiar.
Trzy tygodnie wcześniej Bochen wszedł do sklepu jubilerskiego w centrum Uppsali i grożąc rewolwerem, zmusił właściciela do wydania biżuterii, zegarków i gotówki o łącznej wartości prawie dwustu tysięcy koron. Do tego momentu wszystko szło dobrze i Bochen znikłby spokojnie ze swoim łupem, gdyby niespodziewanie z zaplecza sklepu nie wyszła ekspedientka. Bochen wpadł w panikę i wystrzelił, trafiając ją w czoło i zabijając na miejscu.
Udało mu się uciec i kiedy w dwie godziny później sztokholmscy policjanci weszli do mieszkania jego narzeczonej w Midsommarkransen, zastali go leżącego w łóżku. Dziewczyna twierdziła, że jest przeziębiony i w ciągu ostatniej doby nie wychodził z domu, a przeszukanie mieszkania nie przyniosło rezultatu w postaci biżuterii, zegarków czy pieniędzy. Bochen został zabrany na przesłuchanie i skonfrontowany z właścicielem sklepu, który nie mógł potwierdzić tożsamości rabusia z całkowitą pewnością, ponieważ ten był zamaskowany.
Policjanci nie mieli jednak takich wątpliwości, po części dlatego, że Bochen był spłukany po długim pobycie w więzieniu, a jeden z informatorów wspomniał wcześniej, że mówił mu o skoku, który planował „w innym mieście”, a po części dlatego, że na dwa dni przed napadem naoczny świadek widział Bochna spacerującego ulicą, przy której znajdował się sklep, prawdopodobnie w celu przeprowadzenia rekonesansu. Bochen zaprzeczył, że kiedykolwiek był w Uppsali, i trzeba było go wypuścić z braku dowodów.
Policja obserwowała go od trzech tygodni w przekonaniu, że prędzej czy później będzie musiał odwiedzić miejsce, w którym ukrył łup. Ale Bochen chyba zdawał sobie sprawę z tego, że jest śledzony – parę razy pomachał nawet ręką pilnującym go policjantom w cywilu i ogólnie zachowywał się, jakby zależało mu na tym, by dać im zajęcie. Widać było, że nie ma pieniędzy – w każdym razie ich nie wydawał, ponieważ narzeczona pracowała, zapewniając mu wikt i dach nad głową, a prócz tego co tydzień odbierał standardowy zasiłek z pomocy społecznej.
Martin Beck postanowił w końcu sam zająć się sprawą, a Kollberg wpadł na świetny pomysł, by przebrali się za policjantów na patrolu. Ponieważ Bochen umiał rozpoznać z daleka policjanta w dowolnym cywilnym ubraniu, ale zachowywał się z pogardliwą nonszalancją wobec mundurowych, mundur był w tym przypadku najlepszym przebraniem.
Tak rozumował Kollberg, a Martin Beck zgadzał się z nim, choć nie bez cienia wątpliwości.
Żaden z nich nie spodziewał się, że nowa taktyka przyniesie szybki efekt, więc byli mile zaskoczeni, kiedy Bochen zaraz po tym, jak tylko poczuł się przez chwilę nieobserwowany, wsiadł do taksówki i kazał się zawieźć pod adres przy Råsundavägen. Nie ryzykowałby tak, nie mając konkretnego celu, i teraz byli już przekonani, że coś się święci. Gdyby udało im się złapać go z łupem i być może narzędziem zbrodni, mogliby powiązać go z włamaniem i zabójstwem i dla nich sprawa by się zakończyła.
Bochen przebywał w domu po drugiej stronie ulicy już od półtorej godziny – godzinę temu mignął im w oknie na prawo od wejścia, ale potem nic się nie wydarzyło.
Kollberg zdążył w międzyczasie zgłodnieć. Często bywał głodny i często mówił o odchudzaniu. Od czasu do czasu rozpoczynał jakąś kurację odchudzającą, ale szybko ją zarzucał. Miał co najmniej dwadzieścia kilo nadwagi, lecz był wysportowany, w dobrej formie i w razie potrzeby wykazywał się zdumiewającą szybkością i zręcznością jak na swoją budowę ciała i swoje prawie pięćdziesiąt lat.
– Cholernie dawno nie wrzuciłem niczego na ruszt – powiedział.
Martin Beck nie odpowiedział. Nie był głodny, ale zatęsknił nagle za papierosem. W zasadzie przestał palić dwa lata temu, po groźnym postrzale w klatkę piersiową.
– Mężczyzna mojej postury potrzebuje w rzeczy samej trochę więcej niż jedno jajko na twardo dziennie – ciągnął Kollberg.
Gdybyś nie był tak żarłoczny, nie miałbyś takiej postury i nie musiałbyś tyle jeść, pomyślał Martin Beck. Nie odezwał się jednak. Kollberg był jego najbliższym przyjacielem i nie zamierzał dotykać drażliwego tematu. Nie chciał sprawić mu przykrości i wiedział, że Kollberg jest nie w humorze, kiedy czuje się głodny. Wiedział również, że Kollberg prosił żonę, by trzymała go na diecie odchudzającej składającej się wyłącznie z jajek twardo. Diety było jednak trudno przestrzegać, ponieważ w domu jadał wyłącznie śniadanie, a pozostałe posiłki na mieście lub w policyjnej stołówce, gdzie nie podawano jajek na twardo, co Martin Beck mógł potwierdzić.
Kollberg skinął głową w kierunku jasno oświetlonej cukierni pół przecznicy dalej.