– Gadanie, Martin – odparł Kollberg. – Jest jedna rzecz, o której nigdy nie rozmawialiśmy, ale często o niej myślałem. Ty jesteś przekonany, że Folke Bengtsson był winny. Ja też. Ale jakie mieliśmy dowody? Przyznał się wprawdzie przed tobą, potem ja złamałem mu rękę, a potem sprowokowaliśmy go do czegoś okropnego. Przed sądem zaprzeczył. Udowodniono mu tylko, że próbował zgwałcić lub być może, ale zauważ, „być może” udusić przebraną policjantkę, którą pouczyliśmy, jak ma go zwabić i uwieść, i która była praktycznie rzecz biorąc naga, kiedy wszedł do jej mieszkania. Zawsze uważałem, że w państwie prawa Folke Bengtsson nigdy nie zostałby skazany za morderstwo Roseanny. Dowody były za słabe. Poza tym był przypadkiem psychiatrycznym, ale nie został wysłany do szpitala, tylko do więzienia.
– Do czego zmierzasz?
– Nie rozumiesz? Ty, ja i paru innych, na przykład sędzia, który go skazał, byliśmy przekonani, że jest mordercą, ale nie mieliśmy żadnych niezbitych dowodów. To cholerna różnica.
– Miał jej okulary przeciwsłoneczne, między innymi.
– Porządny adwokat rozniósłby w pył materiał dowodowy. A porządny sąd oddaliłby sprawę. W państwie prawa…
Kollberg umilkł.
– Może Trynidad i Tobago jest państwem prawa – powiedział Nöjd.
– Z pewnością – odrzekł Kollberg.
Państwo prawa. To określenie tak się potem zdewaluowało, że wielu Szwedów nie chciało go wymawiać, a inni śmiali się do rozpuku, kiedy ktoś wypowiadał je na poważnie.
Istniało wprawdzie jakieś prawo, ale wypadki ostatnich lat pokazały, że władze i reżim mogą nim manipulować w dowolny sposób.
Tym, który tkwił samym środku tego wszystkiego, był jak zwykle pojedynczy obywatel.
– Jutro koniecznie musimy przesłuchać Folkego Bengtssona – podsumował Martin Beck, tak jakby chciał pomówić o czymś przyjemniejszym.
– Tak – odparł Nöjd. – Już najwyższy czas to zrobić.
– Ja myślę, że musimy również zwołać coś w rodzaju konferencji prasowej – powiedział Kollberg. – Jakkolwiek odpychające by się to wydawało.
Martin Beck posępnie skinął głową.
– Konferencję prasową – powtórzył Nöjd. – Nigdy nie brałem w czymś takim udziału. I co zrobimy z Folkem? Wezwiemy go tutaj?
– Wolałbym z nim porozmawiać w jego domu – stwierdził Martin Beck.
– I ciągnąć za sobą ogon dziennikarskich samochodów? – zapytał Kollberg.
– Tak, tego nie da się uniknąć – odparł Martin Beck.
– Konferencję zwołamy przed czy po?
– Proponuję po.
– A skąd wiemy, kiedy Bengtsson raczy być w domu? – zagadnął Kollberg.
– Ja wiem – odpowiedział Nöjd. – Wychodzi z domu o szóstej rano i wraca o pierwszej. Potem wychodzi wieczorem i wraca na noc. Prowadzi regularny tryb życia.
– Okej, więc pojedziemy tam piętnaście po pierwszej – rzekł Kollberg. – A o trzeciej pogadamy z prasą.
Nöjd zdawał się wyczekiwać ciekawego i pełnego emocji dnia. Martin Beck i Kollberg byli bardziej sceptyczni.
– Sądzisz, że można już wymknąć się na górę i położyć? – zapytał Kollberg, ziewając.
– Bar jest zamknięty od paru godzin – powiedział Martin Beck optymistycznym tonem. – Ci, którzy jeszcze nie śpią, pewnie gdzieś siedzą i grają w karty.
Rozdział 10
To była niezwykle wytworna procesja. Punktualnie o pierwszej dnia siódmego listopada 1973 roku wyruszyła z komisariatu w Anderslöv z umundurowanym asystentem policji na czele. Kollberg czuł się jak Abbott i Costello w jednej osobie, kiedy maszerował za Martinem Beckiem, a Timmy z tyłu obwąchiwał mu pięty. Ostatni szedł Nöjd, w nieodłącznych zielonych gumiakach, z kapeluszem safari zsuniętym na szyję i z psem ciągnącym smycz.
Potem pomyślał, że powinni jeszcze nieść flagi, bo właśnie tego dnia trzysta czterdzieści jeden lat temu Gustaw II Adolf poległ w bitwie pod Lützen.
– Najlepiej idźmy powoli, żeby wszyscy mogli nadążyć – posiedział Nöjd i szeroko się uśmiechnął.
Kollberg i Martin Beck wsiedli do radiowozu, podczas gdy Nöjd wepchnął psa do swojej pomidorowej ascony, po czym siadł za kierownicą, by poprowadzić wyprawę.
Ale jeśli Lennart Kollberg czuł się śmiesznie, było to nic w porównaniu z tym, do czego miało powód parę innych osób.
Nikt nie pomyślał o tym wcześniej, ale godzina, którą wybrali, wypadła podczas niemal rytualnego dla większości reporterów wydarzenia.
Mianowicie lunchu.
Ktoś jednak musiał stać na straży, bo nowina rozniosła się błyskawicznie.
Ze stołówki pensjonatu ruszyli mężczyźni i kobiety z ustami pełnymi śledzia z ziemniakami albo golonki i buraczków. Ktoś trzymał nawet w jednej ręce drinka, a w drugiej aparat fotograficzny w futerale. Za nimi podążali zdumieni kelnerzy, którzy zachodzili w głowę, co może oznaczać ta masowa ucieczka przed rachunkiem, oraz inni goście, którzy pewnie myśleli, że wybuchł pożar lub coś w tym rodzaju. Zamieszanie wzrosło, ponieważ część zostawiła samochody na placu, a inni na długim parkingu za ogrodem pensjonatu.
Nöjd jednak zachował obiecany spokój i kiedy Kollberg odwrócił się zaraz po tym, jak minęli kościół, zobaczył sznur co najmniej dziesięciu samochodów za radiowozem.
Podejrzewał, że wszystkie mieszczą to, co nazywano czwartą władzą.
Tylko jeden pojazd świecił nieobecnością, a był to zielony singer Åkego Bomana.
Wyjaśnienie było bardzo proste. Martin Beck spełnił obietnicę z poprzedniego dnia i zadzwonił do Trelleborga z poufną informacją o harmonogramie dnia.
W połowie drogi do Domme Nöjd zwolnił, zjechał na pobocze i stanął. Wysiadł, przekroczył rów i znikł za małym budynkiem gospodarczym. Wrócił po jakiejś minucie i z niewzruszoną miną zapiął rozporek na oczach zdumionych ludzi w długiej kolumnie samochodów, niepewnych, czy też mają wysiąść, czy jednak nie.
Nöjd podszedł do radiowozu, schylił się i powiedział:
– To tylko manewr pozorowany. Żeby zobaczyć, czy nikt nie wyłamie się z kolumny.
Przyglądał się z arcypoważną miną ludziom w samochodach. Potem wsiadł do swojego i pojechał dalej. Kollberg i Martin Beck widzieli, jak trzęsą mu się ramiona. Najwyraźniej siedział, śmiejąc się sam do siebie.
– Cholernie zazdroszczę Herrgottowi – powiedział Kollberg. – Jakie on ma poczucie humoru.
– Tak – odezwał się niespodziewanie asystent. – To bardzo wesoły człowiek. Praca z nim to prawdziwa radość i nie mam nawet poczucia, że jestem jego podwładnym. Dzielą nas cztery stopnie w siatce płac, ale kto by się tym przejmował.
Martin Beck wiedział, że człowiek za kierownicą nazywa się Evert Johansson, i to było wszystko. Zapytał:
– Jak długo pracujesz w policji?
– Sześć lat. To była jedyna praca, jaką mogłem dostać. Pewnie nie zabrzmi to najlepiej, ale wcześniej pełniłem służbę w Malmö i tam było prawdziwe piekło. Patrzyli na mnie, jakbym nie był człowiekiem, i sam zauważyłem, że zaczynam być jakiś dziwny. Byłem przy demonstracji w roku 1969, kiedy pałowaliśmy ludzi jak wariaci. Sam uderzyłem dziewczynę, która miała nie więcej niż siedemnaście lat i jeszcze małe dziecko ze sobą.
Martin Beck popatrzył na Everta Johanssona. Młody mężczyzna o jasnym otwartym spojrzeniu. Kollberg westchnął, ale się nie odezwał.
– Potem widziałem nawet siebie w telewizji. Normalnie miałem ochotę iść i się powiesić. Tego samego wieczora postanowiłem z tym skończyć, ale…
– Tak?
– Cóż, trafiła mi się nadzwyczajna żona. Wpadła na pomysł, bym poszukał pracy gdzieś na prowincji. Miałem szczęście. Dostałem się tu na służbę. Inaczej nie byłbym dziś policjantem.