Nöjd skręcił w prawo i po chwili byli już na miejscu.
Dom był mały i stary, ale wyglądał na zadbany. Niedaleko bramy stał sportowy wóz Åkego Bomana – on sam siedział na przednim siedzeniu i czytał książkę.
Folke Bengtsson stał przy kurniku z łopatą w ręce. Miał na sobie kombinezon i skórzane buty, a na głowie cyklistówkę w kratkę.
Nöjd podszedł do bagażnika i wyjął plastikową reklamówkę. Martin Beck zastanawiał się, co może w niej być.
– Zajmij się psem, Evert – powiedział Nöjd. – Wiem, że to niewdzięczne zadanie, ale nasze nie jest wiele lepsze. I postaraj się utrzymać tych wszystkich ludzi z dala od posesji.
Potem wszedł przez furtkę, a Martin Beck i Kollberg za nim. Kollberg starannie zamknął ją za sobą.
Folke Bengtsson odłożył łopatę i podszedł do nich.
– Cześć, Folke – przywitał go Nöjd.
– Cześć – odrzekł Folke Bengtsson.
– Wejdziemy, żeby pogadać?
– Pogadać?
– Tak – rzekł Nöjd. – Mamy wszystkie papiery i tak dalej. Ale ty mnie przecież znasz. Nie przyszedłbym, gdyby to nie było konieczne.
– Tak, wejdźcie, proszę.
– Dziękuję – powiedział Martin Beck. Kollberg nie powiedział nic.
Kiedy znaleźli się w środku, Nöjd wyjął z reklamówki buty i postawił gumiaki koło drzwi.
Martin Beck miał dość niepewny wyraz twarzy.
Jak mało wiedział o wiejskich zwyczajach. Poza tym nie świadczyło to dobrze o jego zdolności wyciągania wniosków. Idziesz do kogoś z wizytą w gumiakach. Bierzesz zatem ze sobą parę butów.
Folke Bengtsson też zdjął swoje gumiaki.
– Usiądźmy w pokoju gościnnym – zaproponował bezbarwnym głosem.
Martin Beck obejrzał najpierw pokój, urządzony spartańsko, ale starannie. Jedynym wyposażeniem, które można nazwać luksusowym, były duże akwarium i telewizor.
Na dworze słychać było silniki parkujących samochodów, a w chwilę potem przytłumiony gwar rozmów. Bengtsson bardzo mało się zmienił przez te dziewięć lat. Nawet jeśli naznaczyło go więzienie, nie było to w żaden sposób widoczne.
Martin Beck myślał o lecie 1964 roku.
Bengtsson miał wtedy trzydzieści osiem lat i wyglądał na zdrowego, spokojnego i silnego mężczyznę. Niebieskooki i lekko szpakowaty. Wysoki, dobrze zbudowany, był całkiem przystojny i sprawiał ogólnie przyjemne wrażenie.
Teraz miał czterdzieści siedem lat i trochę więcej siwych włosów.
Poza tym nie było żadnej różnicy.
Martin Beck przesunął dłonią po twarzy, Nagle wszystko do niego wróciło. Jak niesłychanie trudno było dotrzeć do tego człowieka, sprawić, by się odsłonił albo przynajmniej przejęzyczył lub do czegoś przyznał.
– Cóż – powiedział Nöjd. – Nie ja chcę z tobą rozmawiać, ale zakładam, że wiesz, o co chodzi.
Folke Bengtsson skinął głową. Być może. W każdym razie uczynił lekki ruch głową.
– Sądzę, że znasz tych panów – powiedział Nöjd.
– Tak – rzekł Bengtsson. – Bardzo dobrze poznaję pierwszego asystenta kryminalnego Becka i asystenta kryminalnego Kollberga. Dzień dobry.
– Teraz są komisarzami – powiedział Nöjd. – Ale to nie ma większego znaczenia.
– Cóż – rzekł Kollberg. – Patrząc od strony formalnej, jestem tylko pełniącym obowiązki komisarza. Mój właściwy tytuł to inspektor kryminalny. Ale, jak mówi Herrgott, jest to w gruncie rzeczy bez znaczenia. Czy nie możemy zresztą mówić sobie na ty?
– Proszę bardzo – odrzekł Bengtsson. – Tu w ogóle wszyscy są bardzo niekonwencjonalni. Zauważyłem na przykład, że dzieci mówią „ty” proboszczowi.
– Tak, to prawda – potwierdził Nöjd. – „Cześć, Kalle!” wołają, kiedy zjawia się w szatach i z całym swoim kramem. A on zna imiona wszystkich dzieci, więc zawsze odpowiada. „Cześć, Jens!”, na przykład.
– Relacje w więzieniu też były bardzo nieformalne – powiedział Bengtsson.
– Czy mówienie o tamtym okresie nie jest dla ciebie przykre? – zapytał Martin Beck.
– Ani trochę. Bardzo mi się tam podobało. Porządek i regularny tryb życia. Często lepiej niż w domu. Nie powiem niczego złego o tamtym więzieniu. To było dobre życie. Nieskomplikowane, że tak powiem.
Kollberg usiadł przy okrągłym stole na jednym z prostych krzeseł i ukrył twarz w dłoniach. Ten facet to wariat, pomyślał. I: teraz znów zacznie się koszmar.
– Usiądźmy – powiedział Bengtsson.
Martin Beck usiadł, Nöjd też. Żaden z nich nie pomyślał, że są tylko trzy krzesła.
– Chodzi o Sigbrit Mård – rzekł Martin Beck.
– Ach tak.
– Pan… znasz ją, prawda?
– Oczywiście. Mieszka tylko kilkaset metrów stąd, po drugiej stronie drogi.
– Zaginęła.
– Słyszałem.
– Nikt jej nie widział od godziny pierwszej siedemnastego poprzedniego miesiąca. To była środa.
– Tak, dokładnie to samo usłyszałem.
– Była na poczcie w Anderslöv. Potem miała wrócić do domu autobusem.
– To też słyszałem.
– Są świadkowie, którzy mówią, że rozmawialiście na poczcie.
– Tak, to prawda.
– O czym rozmawialiście?
– Chciała kupić w piątek jajka, gdybym jakieś miał.
– I?
– Powiedziałem, że prawie na pewno dostanie dziesięć.
– Tak?
– Tyle chciała. Dziesięć.
– A co powiedziała potem?
– Dziękuję. Albo coś w tym stylu. Nie pamiętam dokładnie, co mówiła.
– Sigbrit Mård nie miała tamtego dnia samochodu.
– Nie, to też słyszałem.
– Pytam więc: czy wiedziałeś, że nie ma samochodu? Już wtedy, kiedy spotkaliście się na poczcie?
Folke Bengtsson długo milczał. Potem odpowiedział:
– Tak.
– Jak się dowiedziałeś?
– Kiedy mieszkasz w takim miejscu, widzisz, chcąc nie chcąc, co się dzieje u sąsiadów.
– Ale ty byłeś w Anderslöv ciężarówką?
– Tak, zaparkowałem ją na placu.
– Właściwie tam nie wolno – powiedział Nöjd, rzucając Bengtssonowi szelmowskie spojrzenie.
– Nie wiedziałem.
– Jest tablica – rzekł Nöjd.
– Nie zauważyłem jej.
Nöjd wyjął z kieszeni stary srebrny zegarek i odpiął kopertę.
– Dokładnie o tej godzinie Sigbrit Mård powinna stać na przystanku – stwierdził. – Jeżeli ktoś jej nie podwiózł.
Folke Bengtsson spojrzał na swój zegarek.
– Tak – powiedział. – Zgadza się. Do tego zgadza się z tym, co słyszałem.
Martin Beck dodał:
– Albo napisano w gazetach, prawda?
– Nigdy nie czytam gazet – odparł Folke Bengtsson.
– Nawet magazynów dla mężczyzn i prasy sportowej?
– Magazyny dla mężczyzn się zmieniły. Uważam, że teraz są niesmaczne. A prasy sportowej już nie ma. Czasopisma są zresztą drogie.
– Kiedy spotkaliście się przypadkiem na poczcie, a ona nie miała samochodu, czy nie było naturalne, że pojedziecie razem ciężarówką? Mieliście przecież tę samą drogę do domu?
Martin Beck zauważył z narastającą irytacją, że trudno mu mówić do Bengtssona na „ty”, więc ucieka się do wymuszonych sformułowań.
Odpowiedź tym razem też nie nadeszła szybko.
– Cóż – powiedział w końcu Bengtsson. – Tak może się wydawać, ale tak nie było.
– Pytała, czy może się zabrać ciężarówką?
Tym razem Bengtsson tak długo zwlekał z odpowiedzią, że Martin Beck musiał powtórzyć pytanie.