– Staram się. Co pan ma na myśli?
Nöjd się wzdrygnął. Wyglądał smutniej i bardziej nieszczęśliwe niż w jakimkolwiek momencie ich sześciodniowej znajomości. Co nie oznacza, że wyglądał na smutnego i nieszczęśliwego. Tylko trochę mniej wesołego.
– Czemu nie mówisz mu po imieniu? Byłoby znacznie prościej.
– Nie mogę – powiedział Martin Beck.
To była prawda. Nie mógł. Ucieszył się przy tym, że może być szczery.
– Aha – powiedział Nöjd. – To nie ma o czym gadać. Prawda górą lata jak orzeł.
Kollberga trochę zatkało.
– Miejscowe porzekadło – wyjaśnił Nöjd i się roześmiał. Folke Bengtsson mu nie zawtórował.
– Pan zna zatem Sigbrit Mård. Czasem musi o niej pomyśleć jak o kobiecie. Chcę o coś zapytać i dostać szczerą odpowiedź. Jak pan ją postrzega? Jako kobietę?
Cisza.
– Odpowiedz – ponaglił go Nöjd. – Folke, masz teraz odpowiedzieć. Bądź szczery.
– Czasem ją postrzegam jako kobietę. Niezbyt często.
– I?
– Myślę, że ona…
– Jest?
Folke Bengtsson i Martin Beck patrzyli sobie prosto w oczy. Bengtsson miał niebieskie. Martin Beck szaroniebieskie – o tym wiedział od dawna.
– Ohydna – powiedział Folke Bengtsson. – Nieprzyzwoita. Jak zwierzę. Ten zapach. Ale nie spotykam jej często. I pomyślałem tak dwa albo trzy razy.
Wariat, pomyślał Kollberg.
– Daj spokój, Martin.
– To chcieliście ode mnie usłyszeć – rzucił Folke Bengtsson. – Prawda?
– Poszedł pan tam z jajkami? – zapytał Martin Beck.
– Nie, przecież wiedziałem, że jej nie ma.
Nie ma.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Folke Bengtsson powiedział:
– Dręczycie mnie. Ale nie mam wam tego za złe. Taka praca. Moja to sprzedaż ryb i jajek.
– Tak – rzekł ponuro Kollberg. – Dręczyliśmy cię przedtem i robimy to teraz. Kiedyś złamałem ci rękę. Niepotrzebnie.
– A, szybko się zagoiło. Bez śladu. Zabierzecie mnie teraz?
Martin Beck wpadł na ostatni koncept.
– Widział pan byłego męża Sigbrit Mård?
– Tak. Dwa razy. Przyjechał tu beżowym volvo.
Nöjd zrobił zagadkową minę, ale się nie odezwał.
– Może już skończymy? – zaproponował Kollberg. Martin Beck wstał.
Nöjd zdjął buty i włożył do reklamówki. Włożył gumiaki. Był jedynym na tyle przytomnym, by powiedzieć:
– Cześć, Folke. Przepraszamy.
– Do widzenia – pożegnał się Kollberg. Martin Beck milczał.
– Przecież tu wrócicie – odezwał się Folke Bengtsson.
– To zależy – odrzekł Nöjd.
Za bramą trzaskały jak grad nikony.
Z samochodu z krótkofalówką dobiegł głos:
– Szef komisji do spraw zabójstw opuszcza właśnie dom mordercy Roseanny wraz ze swoim najbliższym współpracownikiem. Miejscowy policjant i pies pilnują domu. Wygląda na to, że morderca Roseanny nie został zatrzymany.
Boman podszedł do Kollberga i powiedział:
– No?
Kollberg pokręcił głową.
Usłyszeli nagle ochrypły głos:
– Gunnarsson. Jeżeli kombinujesz coś z glinami, z miejsca cię załatwimy. Potem możesz się nazywać Boman, ile wlezie. Chcę, żebyś to wiedział.
– I tak to zrobisz – odparł Boman.
Martin Beck rzucił okiem na rozmówcę. Brzuchaty mężczyzna z bujną siwą brodą i władczym spojrzeniem. Nazywał się Molin i był oczywiście dziennikarzem popołudniówki.
Wyglądał, jakby się postarzał o piętnaście lat od roku 1966, kiedy się ostatni raz widzieli.
Pewnie za dużo piwa.
– Był kumplem Affego – wyjaśnił bezdźwięcznym głosem Boman.
Nöjd odchrząknął i powiedział:
– Konferencja prasowa została przesunięta o pół godziny. Odbędzie się w budynku gminy. Sądzę, że najlepiej w bibliotece.
Rozdział 11
Mieli pół godziny do rozpoczęcia konferencji i wykorzystali ten czas na analizę tego, co właściwie powiedział Folke Bengtsson. Albo czego nie powiedział.
– Zachowuje się dokładnie tak samo jak poprzednio – powiedział Martin Beck. – Daje jasne i jednoznaczne odpowiedzi na pytania, kiedy wie, że można je udowodnić.
– On ma kręćka – stwierdził z przygnębieniem Kollberg. – Po prostu.
– A potem wcale nie odpowiada – mruknął Nöjd. – To masz na myśli?
– Tak, z grubsza rzecz biorąc. Staje się dziwny i wymijający, kiedy dochodzi do naprawdę ważnych pytań.
– Jako amator w tej dziedzinie… – zaczął Nöjd i wybuchnął śmiechem.
– Czego rechoczesz? – zapytał lekko poirytowany Kollberg.
– Nie, nie chodzi mi o to, że uwielbiam morderstwa czy coś rym rodzaju – rzekł Nöjd.
– A prawdziwy amator to ten, który coś uwielbia, prawda?
– Jeżeli odpuścimy semantykę – powiedział Kollberg – może warto byłoby porównać nasze wrażenia.
– Tak – zgodził się Martin Beck. – Może. Co ty sam o tym sądzisz?
– Jeżeli pominiemy stosunek Bengtssona do kobiet, który moim zdaniem pokazuje, że jest wariatem…
– Dewiantem seksualnym – rzekł Nöjd.
– Dokładnie. Pomijając to…
– Czego nie można pominąć – wtrącił Martin Beck.
– Nie. W każdym razie były dwa pytania, przy których robił uniki. Pierwsze: o czym właściwie rozmawiali na poczcie? I drugie: czy Sigbrit Mård dała mu znak, kiedy przejeżdżał koło przystanku?
– Oba pytania dotyczą tego samego – powiedział Martin Beck. – Wziął ją do samochodu czy nie? Gdyby na poczcie rozmawiała z nim o czymś innym niż te jajka, powinna była go zapytać, czy podwiezie ją do domu. Czy wydaje się to zbyt naciągane?
– Wcale nie – ocenił Nöjd. – Mieli przecież tę samą drogę.
– Ale czy rzeczywiście by to zrobiła? – rozważał Martin Beck. – Sigbrit Mård wiedziała przecież, tak jak większość ludzi tutaj, że Bengtsson siedział w więzieniu, i za co został skazany, mianowicie za morderstwo na tle seksualnym.
– No tak – rzekł Kollberg. – To prawda. Ale to w pewnym sensie logiczny fikołek. Należała przecież do jego tak zwanych stałych klientów. To powinno na dobrą sprawę oznaczać, że Bengtsson przychodził do niej co tydzień, żeby dostarczyć to, co zamawiała.
– Głównie ryby – dodał Nöjd. – Sprzedaje tanio i ma dobry towar. Jajka to zajęcie uboczne. Nie hoduje tak wielu kur.
– Jeżeli rzeczywiście się go bała, nie powinna mu wcale ufać – powiedział Kollberg.
– Nie – odparł Nöjd. – Nie sądzę, że Sigbrit bała się Folkego. Nigdy nie zauważyłem, żeby ktoś się go bał. Wszyscy natomiast wiedzą, że jest trochę dziwny i woli być sam.
– Z moich doświadczeń z Bengtssonem wynika, że jego zachowanie jest typowe – powiedział Martin Beck. – Jest czujny w kwestii rozmowy na poczcie i tego, co się zdarzyło na przystanku. Wie, że są świadkowie, którzy mogli słyszeć, o czym rozmawiali, i wie również, że mogą być świadkowie, którzy widzieli, jak łapała okazję.
– Ale on nie ma żadnego powodu, by kłamać, jeżeli ona nie prosiła o podwiezienie – rzekł Nöjd. – Szczególnie, jeśli się nie zatrzymał na przystanku.
– Nie zapominaj, że ma cholernie złe doświadczenia z policją i wymiarem sprawiedliwości – podkreślił Kollberg.
Martin Beck potarł nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym prawej dłoni. Powiedział:
– Wyobraźmy sobie całą tę sytuację. To zbieg okoliczności, że spotkali się na poczcie. To również przypadek, że Sigbrit Mård nie miała samochodu. Dlatego pyta go, czy podwiezie ją do domu, a on odmawia, podając takie czy inne uzasadnienie. Na przykład, że ma coś innego do zrobienia. Ona załatwia swoje sprawy i idzie na przystanek. Kiedy widzi nadjeżdżającego Bengtssona, daje mu znak, by ją podwiózł. On zwalnia, ale się nie zatrzymuje.