Posiadłość nie była zbyt duża. Na tyłach domu rozpościerał się trawnik, na którym rosło kilka jabłoni i parę krzaków z jagodami, a w rogu przy żywopłocie mały ogródek warzywny lub zielny. Na ścieżce między schodkami kuchennymi a piwnicznymi okienkami stała aluminiowa suszarka na pranie.
Na linkach wisiało kilka różowych plastikowych klamerek do bielizny.
Martin Beck i Kollberg wrócili przed dom. Nie był ładny – zbudowany z żółtej cegły na betonowej podmurówce, z czerwoną dachówką oraz zielonymi drzwiami i oknami. Jak pudełko bez zbędnych ozdób i upiększeń.
Trzy betonowe schodki z zieloną poręczą prowadziły do drzwi wejściowych. Martin Beck otworzył je kluczem, który dostał od Nöjda.
Weszli do przedpokoju z kamienną podłogą. Nad małą komodą z wygiętymi pozłacanymi nóżkami i białą marmurową płytą wisiało lustro w złotej ramie, z dwoma kinkietami po bokach. Po obu stronach komody stały taborety z haftowanymi poduszkami.
Salon miał dwa okna wychodzące na drogę i jedno na dach garażu.
Martin Beck rozejrzał się po pokoju i zrozumiał, co Bertil Mård miał na myśli, mówiąc, że jego żona była trochę snobką.
Pokój nie był urządzony dla wygody, lecz umeblowany tak, by robić odpowiednie wrażenie. Na podłodze leżały dywany, które wyglądały na prawdziwe, z sufitu zwisał kryształowy żyrandol, sofa i fotele obite były pluszem w kolorze czerwonego wina, a niski owalny stolik przed sofą zrobiony z ciemnego, wypolerowanego na połysk szlachetnego drewna.
Ściany miały oszczędną dekorację w postaci kilku niewielkich ciemnych obrazów olejnych, paru ręcznie malowanych porcelanowych talerzy i dużego lustra w szerokiej rzeźbionej ramie.
Za szklanymi drzwiczkami mahoniowej witryny stały przedmioty ozdobne i pamiątki, które Bertil Mård zapewne przywoził ze swoich licznych podróży.
Kollberg wyszedł do kuchni, gdzie przez chwilę trzaskał szufladami i drzwiczkami szafek, nim wrócił do Martina Becka, który stał przed witryną i studiował przedmioty za szkłem.
– Ona ma niesamowity porządek – stwierdził Kollberg. – Wygląda na pedantkę. Czysto, schludnie i wszystko na swoim miejscu.
Martin Beck nie odpowiedział. Stał zatopiony w myślach nad piękną fregatą, która pruła fale niebieskiego gipsowego morza w pękatej litrowej butelce z wąską szyjką. Za statkiem w butelce stała taca zrobiona ze skrzydeł motyli w błyszczących niebieskich i zielonych barwach.
W dzieciństwie sam miał taką właśnie tacę z motyli, podarowaną przez kogoś z rodziny po powrocie z podróży do Ameryki Południowej.
Dla niego była symbolem przygody – obcych miast portowych, dzikich dziewiczych lasów i wielkich rzek, tajemniczych miejsc za bezkresnym morzem, wszystkich dalekich krajów, które z pewnością zbada, jak tylko dorośnie. Przez chwilę miał wyraźnie w pamięci swoje marzenia i oczekiwania i poczuł się, jak gdyby w jakiś sposób zdradził chłopca, którym kiedyś był.
Wzdrygnął się i odwrócił plecami do witryny i wspomnień.
– Dziwny pokój – stwierdził Kollberg.
– Dlaczego?
– Nie ma tu żadnej książki ani radia, ani gramofonu, ani nawet telewizora.
– Na dachu jest antena – odparł Martin Beck. – Pewnie ma telewizor w innym pokoju.
– Herrgott powiedział wprawdzie, że ona pracuje przez większość wieczorów w tygodniu – rzekł Martin Beck. – Czasem jednak musi być wieczorem w domu. Jak myślisz, co robi wtedy sama?
Martin Beck wzruszył ramionami.
– Chodź, obejrzymy resztę domu – powiedział.
Między kuchnią a salonem mieściła się mała jadalnia. Była umeblowana konwencjonalnie: okrągły stół polakierowany na biało, wokół niego cztery krzesła i dodatkowe cztery pod ścianami. Parę szafek i narożny kredens ze szkłem i porcelaną. Białe tiulowe firanki i rośliny w doniczkach na parapecie.
Wrócili przez kuchnię do przedpokoju, otworzyli parę drzwi i zajrzeli do garderoby oraz toalety. Potem przeszli do sypialni.
Podobnie jak salon wychodziła na front domu, ale była mniejsza i miała tylko jedno okno.
Przez okno widzieli furtkę, którą zapomnieli zamknąć, i kawałek drogi prowadzącej do domu Folkego Bengtssona.
Za sypialnią znajdowały się duża i przestronna łazienka z drugimi drzwiami, które prowadziły do pokoju z oknami wychodzącymi na ogród z tyłu domu. Teraz było wiadomo, gdzie Sigbrit Mård spędza wolne wieczory.
W rogu stał telewizor, a przed nim wygodny fotel i mały stolik, na którym znajdowały się popielniczka, parę tygodników i mosiężna papierośnica. Przy ścianie stał regał z mało imponującym księgozbiorem.
Trzydzieści kilka tomików popularnych wydań kieszonkowych, kilkanaście tomów z klubu książki w płóciennej oprawie, czarna szkolna Biblia, atlas świata i parę książek kucharskich.
Pozostałe półki zajmowały pliki kolorowych magazynów, koszyk z przyborami do szycia, radio tranzystorowe, parę miseczek z ceramiki i cynowych lichtarzy.
W pokoju znajdowały się również sekretarzyk, sofa z mnóstwem poduszek, a przed nią niewielki stolik i fotel. Na stoliku pod oknem stała maszyna do szycia.
Kollberg wyciągnął szufladę ze stolika. Leżało w niej parę żurnali mody i wykroje z bibuły. Druga szuflada mieściła papier listowy, koperty, kilka długopisów i talię kart.
Potem zajął się szufladkami i skrytkami sekretarzyka, zawierającymi listy, rachunki i różne dokumenty – wszystko starannie posegregowane w teczkach z wykaligrafowanymi etykietami.
Martin Beck wrócił do sypialni. Przez dłuższą chwilę stał przy oknie, wyglądając na dom Folkego Bengtssona, niemal w całości zasłonięty drzewami. Widać było tylko kawałek dachu i komin. Usłyszał za plecami, jak Kollberg wychodzi do kuchni, a po chwili te same ciężkie kroki zadudniły na schodach do piwnicy.
Sypialnia była równie schludna jak reszta domu.
Oprócz łóżka i nocnego stolika znajdowały się w niej komoda, toaletka, niski fotel z podnóżkiem i skrzynia w stylu ludowym.
Na podłodze koło fotela stał pleciony koszyk z wielobarwnym kłębkiem włóczki i rozpoczętą robótką.
Martin Beck odszedł od okna i popatrzył na siebie w lustrze zajmującym kawałek ściany między drzwiami do łazienki i garderoby. Rzadko przeglądał się w lustrze, zwłaszcza całą sylwetkę, i pomyślał, że naprawdę wygląda dość niechlujnie.
Miał na sobie pogniecione dżinsy i niewyczyszczone buty, a niebieska popelinowa kurtka zaczynała już sprawiać wrażenie wypłowiałej i znoszonej.
Odwrócił się od lustra i zaczął systematycznie przeglądać pokój, począwszy od toaletki.
Mieściła cały asortyment butelek, słoiczków i tubek różnego rodzaju. Sigbrit Mård musiała poświęcać sporo czasu na dbanie o swój wygląd, a jej zapas kosmetyków był imponujący. Poza tym w szkatułce na biżuterię, obitej czerwonej skórą, znajdowało się mnóstwo bransoletek, pierścionków, broszek, kolczyków i amuletów. Na kilku drewnianych kołkach obok lustra toaletki wisiały łańcuszki, sznury pereł i naszyjniki.
Martin Beck nie znał się na metalach i kamieniach szlachetnych, ale poznał, że nie był to zbiór drogocennych klejnotów – większość stanowiła tania biżuteria.
Zajrzał do garderoby, w której wisiały ciasno obok siebie sukienki, bluzki, spódnice i kostiumy, niektóre w plastikowych workach dla ochrony przed kurzem.
Buty stały w równych rzędach na podłodze. Na półce na kapelusze leżały czarna futrzana czapka, kapelusz od słońca z bawełnianego batiku i pudełko na buty.
Martin Beck zdjął pudełko obwiązane szpagatem. Rozwiązał supeł i podniósł pokrywkę.
W środku było pełno listów i kartek pocztowych – wystarczyło je tylko przejrzeć, by stwierdzić, że wszystkie zostały napisane tym samym charakterem pisma i miały zagraniczne znaczki.