– Czy nie chciałbyś…
Martin Beck otworzył drzwi od strony chodnika i wystawił jedną nogę.
– Jasne. Co chcesz? Słodką bułeczkę?
– Tak, i mazarynkę – odparł Kollberg.
Martin Beck wrócił z ciastkami w torebce i znów siedzieli w milczeniu, obserwując dom, w którym znajdował się Bochen, podczas gdy Kollberg jadł, sypiąc okruchami na mundur. Kiedy już się nasycił, odsunął nieco fotel do tyłu i poluzował pendent.
– Co masz w kaburze? – zapytał Martin Beck. Kollberg odpiął kaburę i podał mu broń.
Pistolet zabawkę włoskiej marki, masywny, starannie wykonany i niemal tak ciężki jak walther Martina Becka, ale nadający się tylko do strzelania kapiszonami.
– Prawdziwe cacko – powiedział Martin Beck. – Szkoda, nie miałem takiego w dzieciństwie.
W kręgu policji nie było tajemnicą, że Lennart Kollberg odmawia noszenia broni. Większość sądziła, że wynika to z ideowego pacyfizmu i chęci dawania dobrego przykładu, ponieważ najbardziej w środowisku sprzeciwiał się noszeniu broni podczas normalnego pełnienia służby.
Było to oczywiście prawdą, ale tylko w połowie. Martin Beck był jednym z nielicznych, którzy znali prawdziwy powód niechęci Kollberga do noszenia broni.
Lennart Kollberg zastrzelił kiedyś człowieka. Zdarzyło się to ponad dwadzieścia lat temu, ale nigdy tego nie zapomniał i od wielu lat zabierał ze sobą broń tylko na najbardziej niebezpieczne akcje.
Zdarzenie miało miejsce w sierpniu 1952 roku, kiedy Kollberg pełnił służbę w drugim rewirze komendy południowej w Sztokholmie. Późnym wieczorem zaalarmowano ich z więzienia w Långholm, że trzech uzbrojonych mężczyzn próbowało uwolnić więźnia, raniąc przy tym strażnika. Zanim wóz patrolowy z Kollbergiem przyjechał na miejsce, mężczyźni podczas próby ucieczki uderzyli samochodem w barierkę mostu i jeden z nich został złapany. Dwaj pozostali zdołali uciec do parku Långholm po drugiej stronie mostu. Ponieważ sądzono, że są uzbrojeni, a Kollberg miał opinię dobrego strzelca, dołączono go do grupy policjantów wysłanych do parku, by spróbowali okrążyć zbiegów.
Z pistoletem w dłoni zszedł na brzeg i oddalił się brzegiem plaży od oświetlonego miejsca na moście, nasłuchując i wytężając wzrok w ciemności. Po chwili zatrzymał się na płaskim skalistym występie, pochylił i zanurzył dłoń w wodzie, która wydawała się letnia i przyjemna w dotyku. Kiedy się wyprostował, usłyszał odgłos wystrzału i poczuł na rękawie płaszcza muśnięcie kuli, zanim wpadła do wody kilka metrów za nim. Człowiek, który strzelał, krył się gdzieś w ciemności wśród krzewów na stoku. Kollberg natychmiast rzucił się szczupakiem i wczołgał w nadbrzeżną roślinność. Potem zaczął pełznąć w górę w stronę skały wznoszącej się na ukos od miejsca, gdzie jak przypuszczał, znajdował się strzelec.
Kiedy dotarł do dużego kamienia, zobaczył wyraźnie sylwetkę mężczyzny rysującą się na tle jasnego fiordu. Stał jakieś dwadzieścia metrów od Kollberga, zwrócony do niego półprofilem, i trzymał w uniesionej dłoni broń gotową do strzału, rozglądając się uważnie na boki. Za nim znajdowało się strome urwisko schodzące do Riddarfjärden.
Kollberg mierzył dokładnie w prawą dłoń mężczyzny. W chwili, gdy położył palec na spuście, ktoś pojawił się niespodziewanie za plecami tego człowieka, rzucił w stronę jego ręki i kuli Kollberga, po czym znikł równie szybko w dole fiordu.
Kollberg początkowo nie rozumiał, co się stało. Mężczyzna zaczął uciekać, więc wystrzelił znowu, trafiając go tym razem w kolano. Potem popatrzył w dół.
A tam, na linii wody, leżał mężczyzna, którego zabił. Młody policjant z tego samego rewiru. Często patrolowali razem ulice i świetnie się dogadywali.
Sprawę wyciszono i nazwisko Kollberga nie pojawiło się w jej kontekście. Oficjalnie młody policjant zginął od przypadkowego strzału, zabłąkanej kuli znikąd wystrzelonej podczas obławy na groźnego desperata. Przełożony Kollberga wygłosił tyradę, w której przestrzegał go przed rozpamiętywaniem i wyrzutami sumienia, przywołując na koniec postać samego Karola XII, który pewnego razu zastrzelił przez nieuwagę koniuszego, będącego jego dobrym przyjacielem – nieszczęśliwy wypadek, jaki może przytrafić się najlepszym.
Niniejszym sprawa została zakończona, ale Kollberg tak naprawdę nigdy nie przezwyciężył traumy i dlatego nosił od wielu lat pistolet na kapiszony, kiedy musiał sprawiać wrażenie uzbrojonego.
Ani Kollberg, ani Martin Beck nie myśleli o tym, siedząc w wozie patrolowym i czekając, aż Bochen się pokaże.
Kollberg ziewnął i poprawił się na siedzeniu. Zajmował niewygodne miejsce za kierownicą i miał na sobie przyciasny mundur. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy go nosił ostatni raz – w każdym razie było to bardzo dawno. Ten, który miał na sobie, był pożyczony i wyraźnie za mały, ale nawet w przybliżeniu nie tak ciasny jak jego własny stary mundur wiszący na wieszaku w domowej garderobie.
Spojrzał na Martina Becka, który zagłębił się jeszcze bardziej w fotelu, wyglądając przez boczną szybę.
Żaden z nich nic nie mówił, znali się długo, spędzili wiele lat razem na służbie i poza nią, nie mieli więc potrzeby rozmawiania dla samej rozmowy. Nie potrafiliby zliczyć, ile razy już tak siedzieli – w jednym samochodzie przy ciemnej ulicy, czekając.
Kiedy Martin Beck został szefem komisji do spraw zabójstw, nie musiał już właściwie zajmować się osobiście takimi sprawami jak śledzenie i obserwacja, mając od tego podwładnych. Często jednak to robił, nawet jeśli ten rodzaj zadań był, ogólnie rzecz biorąc, śmiertelnie nudny. Nie chciał stracić kontaktu z tą stroną zawodu tylko dlatego, że został szefem i zajmowanie się wszelkimi uciążliwościami narastającej biurokracji zajmowało mu coraz więcej czasu. Nawet jeśli pierwsze nie wykluczało niestety drugiego, wolał siedzieć i ziewać w samochodzie z Kollbergiem niż siedzieć i starać się powstrzymywać ziewanie podczas zebrań z naczelnym komendantem policji państwowej.
Martin Beck nie lubił biurokracji, zebrań ani naczelnego komendanta. Ale bardzo lubił Kollberga i nie umiał sobie wyobrazić pracy bez niego. Kollberg od dawna wyrażał czasem pragnienie, by porzucić zawód policjanta, ale ostatnio sprawiał wrażenie zdecydowanego je urzeczywistnić. Martin Beck nie chciał ani go w tym wspierać, ani mu odradzać – wiedział, że poczucie solidarności Kollberga z własną grupą zawodową jest teraz bliskie zeru i coraz częściej popada w konflikt z sumieniem. Wiedział też, że bardzo trudno byłoby mu znaleźć równorzędną, satysfakcjonującą pracę. W czasach dużego bezrobocia, kiedy absolwenci wyższych uczelni i wykształceni fachowcy wszystkich możliwych branż, głównie młodzi, nie mieli pracy, perspektywy nie były oszałamiające dla pięćdziesięcioletniego byłego policjanta.
Z całkiem egoistycznych pobudek chciał oczywiście, żeby Kollberg został, ale nie był aż takim egoistą i odrzucał myśl, że miałby próbować wpłynąć na decyzję Kollberga.
Kollberg znowu ziewnął.
– Za mało tu tlenu – powiedział i opuścił szybę. – Szczęście, że pełniliśmy służbę patrolową w czasach, kiedy policjanci używali nóg do chodzenia, nie tylko do kopania ludzi. Można dostać klaustrofobii od siedzenia tutaj.
Martin Beck skinął głową. On też nie lubił czuć się uwięziony.
Martin Beck i Kollberg wstąpili na ścieżkę policyjnej kariery w Sztokholmie w połowie lat czterdziestych. Martin Beck wydeptywał ulice Norrmalmu, a Kollberg zaułki Starego Miasta. Wtedy jeszcze się nie znali, ale doświadczenia z tamtego okresu mieli bardzo podobne.
Było już wpół do dziesiątej. Zamknięto cukiernię i w kolejnych oknach domów zaczęły gasnąć światła. Mieszkanie, w którym przebywał Bochen, było wciąż oświetlone.