Folke Bengtsson został aresztowany tego popołudnia. Do niczego się nie przyznał, lecz jego własna postawa i nieprecyzyjne zeznania świadków wystarczyły i kiedy jego adwokat zakwestionował nakaz aresztowania, był to raczej formalny gest niż poważny sprzeciw.
A jednak był to dość dobry adwokat, choć trochę naznaczony swoim zawodem. W Szwecji obrońcy w sprawach karnych tylko w wyjątkowych przypadkach mają równe szanse.
Nierzadko sąd dla oszczędności czasu zaczyna pisać wyrok, kiedy adwokat jeszcze wygłasza mowę końcową. Dlatego wielu z nich to zrezygnowani osobnicy, którzy w niczym nie przypominają Clarence’a Darrowa.
Martin Beck i adwokat spotkali się nawet i zamienili kilka zdań. Nie była to znacząca rozmowa, niemniej adwokat wypowiedział zdanie, z którym Martin Beck musiał się w pełni zgodzić. Brzmiało ono:
– Nie rozumiem go.
Folkego Bengtssona naprawdę trudno było zrozumieć. Martin Beck rozmawiał z nim w piątek, trzy godziny przed południem i tyle samo po lunchu. Była to bezproduktywna wymiana zdań, kiedy obaj siedzieli przez długie minuty, powtarzając te same zwroty, które wypowiedzieli chwilę wcześniej.
W sobotę była kolej Kollberga. Przystąpił do dzieła z jeszcze mniejszym entuzjazmem niż Martin Beck i rezultat był współmierny do jego nastawienia.
Mianowicie żaden.
Prawie wszystko podczas przesłuchań utykało w tych samych punktach. Przede wszystkim na tym, co wydarzyło się na poczcie.
– Rozmawialiście ze sobą na poczcie, prawda?
– Tak, zaczepiła mnie.
– Zaczepiła?
– Tak. Podeszła i zapytała, czy będę miał jajka w piątek.
– Czy można to nazwać zaczepianiem?
– A jak inaczej?
– Pytała o coś jeszcze?
– Nie pamiętam.
A potem oczywiście osławiona scena na przystanku autobusowym.
– Czy Sigbrit Mård dała jakiś znak? Na przykład machała?
– Nie pamiętam.
– I nie wsiadła do samochodu?
– Nie. Naprawdę nie.
Osobiście Martin Beck był skłonny uwierzyć, że Herrgott Nöjd miał rację.
Przypuszczalnie zapytała, czy mógłby ją podwieźć do domu, a on odpowiedział wymijająco.
Można też było przyjąć, że dała jakiś znak ręką, kiedy zbliżał się do przystanku parę minut później.
Problem w tym, że świadkowie byli marni.
Nöjd zdążył już przesłuchać wszystkich, którzy w tym czasie byli na poczcie. Cztery osoby mogły poświadczyć, że Sigbrit Mård i Folke Bengtsson ze sobą rozmawiali, ale żadna nie słyszała o czym.
A tego Folke Bengtsson nie mógł przecież wiedzieć.
Podobnie było z niepoprawną Signe Persson i tym, co widziała albo nie widziała, kiedy minęła się z ciężarówką na drodze.
Pewne było tylko jedno. Sigbrit Mård nie żyła, a ten, kto ją zamordował, bardzo się postarał, by dobrze ukryć ciało.
– Mogła tam leżeć całą zimę i nikt by jej nie znalazł – powiedział Nöjd. – Gdyby nie ci dziwacy, którzy zaliczają obchodzenie jezior.
Stali w miejscu zbrodni – o ile to było miejsce zbrodni – i obserwowali policjantów, którzy starali się zabezpieczyć ślady na obszarze odgrodzonym linami.
Pewne było też to, że podwórko Folkego Bengtssona zostało niepotrzebnie przekopane, chyba że mogło się to przyczynić do lepszego urodzaju na wiosnę. Wyłamali też część desek podłogowych w samym domu i niemal doszczętnie zdemolowali kurnik.
Teraz zabrano ciężarówkę do badania technicznego.
Martin Beck westchnął głęboko, a Nöjd popatrzył na niego pytająco bystrymi brązowymi oczami.
Dziś była kolej Kollberga, by kontynuować monotonny dialog z Folkem Bengtssonem i Martin Beck zapomniał, że jego starego przyjaciela tutaj nie ma. Kiedy Martin Beck wzdychał, Kollberg rozumiał na ogół, o co mu chodzi. Pracowali razem tak długo, że myśleli w podobny sposób. Przeważnie. Przekazywali sobie myśli i wnioski bez słów. Czasem oczywiście było inaczej.
I wydawało się mało prawdopodobne, że Nöjd zrozumie, dlaczego Martin Beck westchnął.
Ale Nöjd zapytał:
– Czemu wzdychasz?
Martin Beck nie odpowiedział.
– Paskudne miejsce zbrodni, co? Jeżeli to miejsce zbrodni. Ale chyba tak.
– Będzie to wiadomo najdalej po obdukcji zwłok – odrzekł Martin Beck.
Wędrowcy, którzy znaleźli ciało, byli ludźmi obeznanymi z lasem. Nie zaśmiecili i nie zniszczyli samego miejsca, ale nie dało się uniknąć zadeptania terenu wokół niego przez wiele nóg. Obecność policji niczego oczywiście nie naprawiła, poza tym upłynęły prawie cztery tygodnie. A pogoda była zmienna, z deszczem, burzą i nocnymi przymrozkami.
Z technicznego punktu widzenia miejsce zbrodni nie napawało optymizmem.
Prowadziło tam coś w rodzaju drogi, przynajmniej do wiatrołomu, ale niedawno jechały nią ciężkie leśne maszyny. Do tego dowiedzieli się, że jej obecny kiepski stan wynika z tego, że jakiś tydzień temu rozjechał ją terenowy pojazd wojskowy.
Aktualnie droga była nieprzejezdna dla zwykłych samochodów osobowych, ale cztery tygodnie wcześniej mogło być inaczej.
Gdyby postawić pytanie, czy miejsce zbrodni zostało wybrane przypadkowo, odpowiedź brzmiałaby: nie.
Okolicę tę znali głównie właściciele ziemi i ludzie, którzy okresowo tutaj pracowali.
Najbliższym budynkiem był domek letni, w którym nikt nie mieszkał od końca września.
Był to trudny i niedostępny kawałek terenu. Nikt nie jechałby tędy samochodem, gdyby nie wiedział z góry, że na pewno się stąd wydostanie.
Z drugiej strony można było przypuszczać, że ci, którzy mieszkali najbliżej, mieli największe szanse znać to miejsce.
Folke Bengtsson i Sigbrit Mård mieszkali niedaleko stąd i przy założeniu, że Bengtsson jest winny, jak wielu myślało, a nikt nie umiał udowodnić, że się mylą, miejsce znalezienia ciała stanowiło kolejną obciążającą go okoliczność. Jeżeli droga była przejezdna, mógł dojechać tu z Anderslöv w dziesięć minut. Poza tym był to kierunek, w którym, jak sam twierdził, jechał. Musiałby tylko wcześniej skręcić z szosy, a potem jeszcze raz w leśną dróżkę.
Martin Beck pochylił się nad stosem drewna i spojrzał nad wiatrołomem na mały świerkowy las.
– Jak myślisz, Herrgott? Sądzisz, że ktoś mógł tu przyjechać zwykłym samochodem siedemnastego października?
Nöjd podrapał się w szyję, jeszcze bardziej przekrzywiając kapelusz.
– Tak – powiedział. – Tak właśnie sądzę. Ktoś mógł podjechać do tego stosu drewna. Przez wiatrołom nie dałoby się nawet czołgiem, ani teraz, ani wtedy. Siad, Timmy, siad, mówię. Tak, właśnie, dobry pies.
Technicy, którzy zajmowali się badaniem miejsca zbrodni, mieli ze sobą owczarka, wyszkolonego psa policyjnego, a Timmy był zbyt zainteresowany jego poczynaniami, by dało się go spokojnie utrzymać na smyczy.
– Spuść go, co ci szkodzi – powiedział Martin Beck i mimowolnie ziewnął. – Może coś znajdzie.
– Albo wda się w bójkę – mruknął Nöjd.
– Zobaczymy.
Nöjd spuścił psa, który natychmiast zaczął węszyć z nosem przy ziemi.
– Czy Timmy też ma tutaj tropić? – zapytał po chwili Evert Johansson.
Był w grupie tych, którzy zajmowali się badaniem.
– Tak, może coś znajdzie – odparł Nöjd.
Johansson podszedł do nich po chwili. Przedzierał się przez wiatrołom, ubrany w kombinezon i gumiaki z wysokimi cholewami.
– Wygląda okropnie – powiedział.
Martin Beck skinął głową. Zbyt wiele razy brał udział w takich akcjach, by mogło to robić na nim wrażenie. Szczątki Sigbrit Mård nie były ani najbardziej apetyczne, ani odstręczające spośród tych, które w życiu widział.