– Mam to gdzieś – odparł Kollberg. – Czy można tu gdzieś dobrze zjeść?
– U Jönssona. Tam naprawdę można najeść się do syta.
– Więc cię tam zapraszam.
– Albo na odwrót.
– Zapraszamy się nawzajem do knajpy. Pięknie. Widzę, że już się zaczęło świąteczne szaleństwo – powiedział Kollberg, rozglądając się dookoła.
Knajpa Jönssona była w porządku. Idealnie wpasowała się w zamiar Kollberga, taki mianowicie, by najeść się do syta.
– Czy dają tu duże porcje?
– Tak, można pęknąć. I wszystko jest smaczne.
– To świetnie.
Usiedli, a Kollberg wnikliwie przestudiował kartę dań, nim złożył zamówienie.
– Nie chcesz się napić? – zapytał Boman.
Kollberg spojrzał na niego. Boman jak zwykle zamówił wodę mineralną.
– Tak – odezwał się po krótkim wahaniu. – I to dużo. Poproszę podwójną czystą.
Jego relacja z Bomanem wymagała co najmniej porządnego posiłku, wódki i rozmowy.
– Często miałem poczucie, że powinniśmy ze sobą porozmawiać – powiedział Boman. –Chociaż parę słów.
– Też mi to chodzi po głowie – przyznał Kollberg. – Zwłaszcza teraz.
– A więc uratowałeś mi życie – powiedział Boman. – Pytanie, czy było co ratować. Naprawdę chciałem wtedy umrzeć. I wiele razy później.
– Nie miałem wyboru – odparł Kollberg. – Przy takim obrocie sprawy nie mogłem zrobić nic innego. Jakie tabletki wtedy wziąłeś?
– Vesparax.
– Właśnie. Czytałem, że teraz mają być tylko w postaci czopków. Bardzo sprytne. Jakby ludzie równie dobrze nie mogli sobie odebrać życia od strony dupy.
Boman uśmiechnął się melancholijnie. Kollberg powiedział:
– Chciałem cię spytać o jedno.
– Co takiego?
– Prawie ci się udało. Miałeś się właśnie żenić z piękną dziewczyną. Co zamierzałeś zrobić? Żyć z tym? Zapomnieć?
– Nie – odparł Boman. – Kiedy zabiłem Affego, zniszczyłem własne życie. Mogłem się wywinąć od kary, ale nigdy nie umiałbym z tym żyć. Teraz to wiem.
– Boman – rzekł Kollberg.
– Mów mi Gunnarsson. To już bez znaczenia.
– Dla mnie jesteś Åke Boman. Coś ci powiem. Ja też zabiłem człowieka. Niewiele osób o tym wie. Jeżeli chcesz, opowiem ci ze szczegółami.
Åke Boman pokręcił głową.
– Okej. Żadnych szczegółów. Cieszę się, że nie muszę. Sam wiesz, jakie to uczucie. Nie można z tym żyć. Wszystko staje się inne. Nie można sobie z tym poradzić. A ja nawet nie dostałem porządnej nagany. Komisarz porównał mnie do Karola XII.
Roześmiał się nieszczerze.
– Prawda jest taka, że nie znoszę być policjantem. I pewnie długo już nim nie będę. Zanotuj to sobie. Uratowali mnie dobra żona i dwoje dzieci.
– Myślałem o tym – rzekł Boman. – Ale się nie odważę.
Kelnerka przyniosła im śledzie i ziemniaki. Kollberg rzucił się na jedzenie.
Boman nie miał takiego apetytu, ale ten widok go zainspirował.
– Chcesz znać moje zdanie? – zapytał Kollberg.
– I tak, i nie.
– Masz je gratis. Sądzę, że Bengtsson jest wariatem. Ale jest niewinny. Napisz to, jeśli chcesz. Jestem niemal przekonany.
– Myślisz, że moglibyśmy zostać przyjaciółmi? – zapytał Boman.
– Już jesteśmy – odparł Kollberg. Podniósł kieliszek z wódką.
– Na zdrowie.
Boman wypił wodę mineralną.
To był długi lunch. Kollberg nie pił więcej alkoholu, ale dużo rozmawiali. O wszystkim.
Siedzieli naprzeciw siebie. Zabójca i policjant, który zabił. Rozumieli się. Może mieli przed sobą jakąś przyszłość.
– Uratowałeś mi życie – powtórzył Boman.
– No tak. A co miałem robić?
– Nie wiem.
– Jeżeli chcesz, możesz napisać wszystko, co mówiłem.
– Będziesz miał kłopoty.
– Mam to gdzieś – odparł Kollberg. – Uwierz mi.
Nagle poczuł się wolny.
Zjadł lody z sosem czekoladowym.
– Do licha, jestem za gruby – powiedział.
– Ja tak nie uważam.
– Ty jesteś za chudy.
– Możliwe. Czasem jednak czuję się nieźle, mimo wszystko.
– Mimo wszystko – powtórzył Kollberg.
– Mam tu takie małe mieszkanko – rzekł Boman. – Może zajdziemy tam na chwilę? To tylko pięć minut drogi stąd.
– Dobrze – zgodził się Kollberg.
– A potem nas wywalą.
– Wszystko mi jedno – odparł Kollberg.
Mieszkanie Bomana było przyjemne.
Na stole obok telefonu stała oprawiona fotografia. Od razu ją rozpoznał.
Zdjęcie zrobione w plenerze. Odchyliła głowę do tyłu i śmiała się do fotografa. Wiatr rozwiewał jej jasne zmierzwione włosy.
– Ann-Louise, prawda?
– Najlepsze, co mi się w życiu przytrafiło. Teraz jest mężatką. Chyba ma dobrego męża. Dwoje dzieci. Chłopca i dziewczynkę.
– Cholera – powiedział nagle.
Rozmawiali jeszcze przez parę godzin. O wszystkim.
Dwaj mężczyźni, którzy zabili.
Rozdział 16
U Bertila Mårda nic się nie zmieniło. Ten sam odór przetrawionego alkoholu i nieświeżej pościeli. Ten sam półmrok w małym obskurnym domu. Mård był nawet podobnie ubrany jak ostatnim razem, w podkoszulek i stare kapitańskie spodnie.
Jedyną nowością był stary piecyk naftowy, który kopcił i nie poprawiał specjalnie ogólnej atmosfery niechlujstwa i rozkładu.
Mård był w każdym razie trzeźwy.
– Dzień dobry, kapitanie Mård – powiedział uprzejmie Martin Beck.
– Dzień dobry – odrzekł Mård.
Spojrzał na gościa oczami, których białka były powleczone niezdrową żółtawą błonką.
Ale brązowe spojrzenie pozostawało ponure i mordercze.
– Czego pan chce?
– Porozmawiać.
– Nie mam ochoty na rozmowę.
Mård kopnął dymiący naftowy piecyk.
– Może umie pan to naprawić – wymamrotał. – Nie działa i w nocy jest tu zimno jak w murzyńskim piekle. Nigdy nie znałem się na sprzętach.
Martin Beck obejrzał ów generator ciepła, który wyglądał na bardzo stary. Od wielu lat nie widział czegoś podobnego. W zasadzie skonstruowano go chyba jako kuchenkę spirytusową.
– Sądzę, że powinien pan kupić coś nowszego i lepszego – powiedział.
– Może – odparł Mård roztargnionym głosem. – No dobra, o czym do diabła chce pan ze mną rozmawiać?
Martin Beck nie odpowiedział od razu. Usiadł na jednym z krzeseł, spodziewając się niemal protestu gospodarza, ale Mård tylko ciężko westchnął i też usiadł.
– Napije się pan? – zapytał.
Martin Beck pokręcił głową. Alkohol był ten sam, co poprzednio. Rosyjska wódka z przemytu, o niszczycielskiej mocy. Ale na stole stała tylko jedna butelka i do tego zamknięta.
– Aha, czyli nie – stwierdził Mård.
– Skąd pan to ma? – zapytał Martin Beck, wskazując wzrokiem butelkę z niebieską etykietą.
– Nie pana sprawa – odparł Mård.
– Nie, właściwie nie.
– Trudno jest żyć w kraju, w którym ćwiartka whisky kosztuje piętnaście dolarów – powiedział filozoficznie Mård.
– Zakładam, że słyszał pan, że znaleźliśmy pańską żonę?
– Tak – odrzekł Mård. – Dotarła do mnie ta wiadomość.
Odkręcił wprawnym ruchem zakrętkę i rzucił na podłogę. Napełnił szklankę do połowy i długo się jej przyglądał, jak gdyby była żywą istotą albo płomieniem.
– To dziwne, ale ja też nie mam ochoty.