Powiedział taksówkarzowi, by zatrzymał się przy Stora Torget, a sam przeszedł pieszo krótki odcinek do miejsca pracy Sigbrit Mård.
Miejsce wyglądało na chętnie uczęszczane, sklepik był pełen ludzi, a wszystkie stoliki na sali zajęte.
Martin Beck odczekał chwilę, próbując odgadnąć, która z kobiet za ladą może być kierowniczką. Nieprzerwanie napływali nowi klienci i ekspedientki miały pełne ręce roboty.
W końcu wziął numerek i stanął w kolejce.
Właścicielką lokalu była dama po pięćdziesiątce. Pulchna, miała pogodny macierzyński wygląd i Martin Beck wyobrażał sobie, że zawsze otacza ją zapach świeżego pieczywa, bezy i kremu waniliowego.
Zaprowadziła go do małego kantorka za kuchnią.
– Nie potrafię wprost wyrazić, jakie to okropne, co stało się Sigbrit – sapnęła. – Miałam złe przeczucia, kiedy tak nagle znikła, ale to niepojęte, że mogło jej się przytrafić coś tak strasznego.
– Jaka ona była? – zapytał Martin Beck.
– Sigbrit? Urocza dziewczyna, bystra i sumienna, ze świetnym poczuciem humoru. Wszyscy ją lubili, koleżanki z pracy i inni. Klienci też za nią przepadali.
– Jak długo u was pracowała?
– A, będzie już trochę czasu, odkąd tu zaczęła. Była jedną z najdłużej u mnie pracujących dziewczyn. Niech pomyślę.
Przymknęła oczy, próbując sobie przypomnieć.
– Dwanaście lat – rzekła w końcu. – Zaczęła jesienią sześćdziesiątego pierwszego roku.
– To pewnie dobrze ją pani znała – powiedział Martin Beck. – Czy mówiła o swoich sprawach osobistych, na przykład małżeństwie?
– O tak, ale to było dziwne małżeństwo. Myślę, że miała rację, rozwodząc się z gościem, którego nigdy nie było w domu.
– Wie pani może, czy była związana z innym mężczyzną?
Kobieta wyciągnęła przed siebie pulchne ręce.
– Sigbrit nie była taka – powiedziała. – Była wierna mężowi, zapewniam pana, komisarzu. Chociaż on ciągle był na morzu i był łobuzem. Tak właśnie uważam.
– Myślałem raczej, czy po rozwodzie – uściślił Martin Beck.
– Cóż, Sigbrit była jeszcze młoda i ładnie wyglądała, właściwie dziwne, że nie znalazła sobie innego faceta. Ale z tego, co wiem, tak właśnie było.
– Na czym polegała jej praca? Stała za ladą czy podawała do stolika?
– Jedno i drugie. Dziewczyny się wymieniają, zależnie od tego, ile jest roboty. Czasem jest więcej w sklepie, a czasem mamy tylu gości, że potrzebujemy co najmniej dwóch osób do obsługi.
– W jakich godzinach pracowała?
– W różnych. Nie zamykamy przed dziesiątą wieczorem, więc dziewczyny pracują na zmiany.
– Na przykład czwartkowe wieczory? Pracowała wtedy?
Kobieta pokręciła głową i spojrzała na Martina Becka z lekkim zdziwieniem.
– Nie – powiedziała. – Czwartek wieczór zawsze miała wolny. Inne wieczory też oczywiście miała wolne, ale zawsze chciała w czwartek.
– Więc sama o to prosiła?
– Tak, właśnie. Chętnie natomiast pracowała w piątki i soboty, kiedy inne dziewczyny chciały mieć wolne.
Martin Beck milczał przez chwilę. Spojrzał na stojący na biurku telefon i zapytał:
– Czy odbierała tutaj prywatne rozmowy?
– Nie, nigdy. Nie lubię, kiedy pracownicy prowadzą tu prywatne rozmowy, jednak czasem się zdarza, pilne sprawy rodzinne na przykład. Ale do Sigbrit nikt nie dzwonił.
Spojrzała nagle na Martina Becka i zapytała, marszcząc brwi:
– Dlaczego pan komisarz o to wszystko pyta? On przecież już siedzi, ten wariat, co ją zabił. Na co te wszystkie pytania?
– Nadal pozostaje kilka niejasnych punktów – odparł Martin Beck. – Sądzimy, że w jej życiu był mężczyzna, i chcielibyśmy go odnaleźć.
Kobieta pokręciła głową.
– Nie wierzę w to – rzekła. – Sigbrit była zawsze rozmowna i otwarta. Na pewno by powiedziała, gdyby poznała nowego faceta.
– Więc nikt jej tutaj nie odwiedzał? Ani nie zabierał po pracy?
Znów pokręciła głową.
– Proszę się zastanowić – nalegał Martin Beck. – To może być ważne.
– Nie – powiedziała kobieta. – Nic takiego się nie zdarzyło.
– Czy wspominała kiedyś o kimś, kto miał na imię Kaj?
– Nie. Nigdy.
– I nigdy pani nie widziała, żeby ktoś ją odbierał samochodem?
Znów przeczący ruch głowy.
– Czy pozwoli mi pani porozmawiać z jej koleżankami? Obiecuję, że nie zajmę im dużo czasu.
– Dobrze – mruknęła. – Proszę tu zaczekać, a ja je przyślę. Czy chce pan również rozmawiać z panią Johansson z kuchni?
– Tak – odrzekł Martin Beck. – Jeśli to możliwe, chciałbym porozmawiać ze wszystkimi. Ilu ma pani pracowników?
– Pięć osób. Cztery dziewczyny, bo udało mi się znaleźć kogoś na miejsce Sigbrit, i bufetową, która robi kawę i kanapki. Mam też piekarnię, ale w innym lokalu dwie ulice stąd.
Wstała. Kiedy otworzyła drzwi, z kuchni dobiegł zapach kawy i świeżego pieczywa.
Martin Beck zobaczył chudą, siwowłosą kobietę z czerwonymi rękami, dekorującą talerz z kanapkami. Patrzył zdziwiony, jak nadziewa na wykałaczkę cząstkę mandarynki, oliwkę i czerwoną koktajlową wiśnię i wkłada w gruby kawał cielęciny w galarecie, leżący na liściu sałaty.
Kierowniczka wróciła z tacą, którą postawiła przed Martinem Beckiem.
Kawa i duży półmisek z ciastem francuskim i ciasteczkami.
– Mam nadzieję, że będzie smakować – powiedziała. – Ulla zaraz przyjdzie.
Martin Beck poczuł głód i choć właściwie nie był entuzjastą ciastek ani tłustego francuskiego, udało mu się przed przyjściem Ulli wyczyścić półmisek niemal do czysta.
Rozmawiał z czterema kelnerkami, a na końcu z pełną polotu bufetową.
Ich opinie o Sigbrit Mård różniły się – pani Johansson i dwie kelnerki nie podzielały chyba entuzjazmu swojej szefowej. Z rozmów wynikało, że ich zdaniem zadzierała nosa i pozowała na bardziej interesującą, niż naprawdę była.
Żadna z nich nie sądziła, że miała jakiś romans czy w ogóle relacje z mężczyznami.
Nigdy nie słyszały, by mówiła o jakimś Kaju, ani nie widziały w jej pobliżu beżowego volvo.
Martin Beck wyszedł z cukierni i skierował się do portu. Przystań promowa była pusta.
Szedł niespiesznie w stronę komendy. Była godzina druga, co oznaczało, że szansę na znalezienie Kollberga u Folkego Bengtssona są niewielkie. Kollberg z zasady nie opuszczał lunchu.
Nie cieszył się specjalnie na czekające go spotkanie z Folkem Bengtssonem, ale było konieczne. Tym razem chciał mu zadać konkretne pytania i może miał szansę na większą wolę współpracy z jego strony.
Zajrzał do Cosmopolit, restauracji leżącej niedaleko komendy. Kollberga tam nie było, ale rozpoznał paru kryminalnych, którzy siedzieli przy narożnym stoliku, konsumując śledzia z ziemniakami puree. Albo sałakę, jak to tutaj nazywali. Kiwnęli w jego stronę głowami, a on uniósł rękę w pozdrowieniu, nim zamknął za sobą drzwi.
Folke Bengtsson znajdował się w areszcie.
Martin Beck znalazł pokój z widokiem na port i czekając, aż strażnik przyprowadzi Bengtssona, wyglądał przez okno.
Przy nabrzeżu cumował mały niemiecki frachtowiec. Na jego pokład wyszła kobieta, by wyrzucić odpadki z wiadra za zewnętrzną burtę. Samotna mewa, niespiesznie lecąca pod wiatr, zapikowała natychmiast w stronę wody, chwyciła w dziob coś długiego i wiotkiego i porwała w górę, zataczając zgrabne kółko. Kobieta stała z wiadrem w ręce i patrzyła na mewy. W ciągu niespełna minuty zebrało się ich całe stado, krzyczały i biły skrzydłami, walcząc o kawałki jedzenia. Kobieta znikła w luku w przednim pomoście.