Folke Bengtsson, spokojny i nieporuszony, przywitał uprzejmie Martina Becka, zanim usiadł w fotelu dla interesantów przed biurkiem.
– Inspektor kryminalny Kollberg byl tutaj i przesłuchiwał mnie przed południem – powiedział. – Nie rozumiem, co jeszcze mógłbym dodać do tego, co już powiedziałem. Tylko tyle, że naprawdę jej nie zabiłem.
– Przyszedłem zapytać o coś szczególnego – oznajmił Martin Beck. – O coś, co powiedział mi pan, kiedy rozmawialiśmy w Domme dziesięć dni temu.
Folke Bengtsson spojrzał na niego uważnie i wyczekująco. Siedział wyprostowany z rękami złożonymi na kolanach i Martin Beck pomyślał, że wygląda jak grzeczny uczeń czekający na pytanie nauczyciela.
– Wspomniał pan przy okazji, że wcześniej widział parę razy byłego męża pani Mård, prawda?
– Tak, zgadza się. Widziałem go dwa razy.
– Czy może pan powiedzieć coś więcej na ten temat? – zapytał Martin Beck. – Pamięta pan, kiedy to było?
Folke Bengtsson, zastanawiając się, milczał przez chwilę. W końcu powiedział:
– Pierwszy raz był na wiosnę. Ostatnia niedziela maja. Pamiętam, bo wtedy był Dzień Matki i pojechałem do miasta, żeby zadzwonić do mojej mamy w Södertälje. Zawsze do niej dzwonię w Dzień Matki i w jej urodziny.
Umilkł i się zamyślił. Martin Beck czekał. W końcu zapytał:
– Tak? I widział pan wtedy Mårda? Może pan opowiedzieć, co się wydarzyło?
– Cóż, wjechałem samochodem na podwórze i wróciłem, by zamknąć bramę. Wtedy na drogę skręciło beżowe volvo, a ponieważ jechało dość wolno, stałem, myśląc, że to może do mnie. Nie żebym na kogoś czekał, przecież była niedziela, ale czasem ludzi przyjeżdżają i proszą, bym im sprzedał rybę albo jajka.
– Skąd nadjechał samochód?
– Od strony Malmö.
– Widział pan kierowcę?
– Tak, to przecież był on, jej mąż.
Martin Beck popatrzył na siedzącego przed nim mężczyznę i zapytał:
– Jak wyglądał?
Folke Bengtsson znów umilkł, tak jakby nie słyszał pytania. Potem powiedział:
– Słyszałem, że jest kapitanem. Ale według mnie nie wyglądał na marynarza. Był oczywiście dość mocno opalony, ale chudy i wątły. Raczej niski. Miał falujące, prawie białe włosy i okulary.
– Widział go pan wyraźnie? Nawet jeśli jechał powoli, nie miał pan przecież dużo czasu, by mu się przyjrzeć?
– Nie, wtedy może nie widziałem go tak dokładnie. Ale potem zobaczyłem go jeszcze raz.
– Kiedy?
Folke Bengtsson wyjrzał przez okno.
– Nie pamiętam dokładnie, ale nie tak dawno. Chyba na początku września.
– I co się wtedy stało? Też przyjechał samochodem?
– Nie, ale samochód stał na podwórzu Sigbrit. Byłem na łące sprawdzić, czy już wyrosły pieczarki. Ale nie. Tam zwykle rośnie dość dużo pieczarek, można zebrać parę litrów, a klienci się cieszą, że mogą kupić grzyby. Zwłaszcza pieczarki.
– Więc przechodził pan koło domu Sigbrit Mård?
– Tak, właśnie. A wtedy on wyszedł na schody, a potem wsiadł do samochodu. Może wtedy mi się zdawało, że wygląda na zbyt wątłego i cherlawego jak na marynarza.
Znów umilkł.
– Marynarze na ogół są silni – powiedział. – Ale coś słyszałem, że chorował.
– Czy wtedy też pan widział panią Mård?
– Nie, właściwie nie. Widziałem tylko, jak pan Mård stoi na schodach i zapina płaszcz, a potem idzie i wsiada do samochodu. Minął mnie, gdy zbliżałem się do domu.
– W którą stronę?
– Słucham?
– W którą stronę pojechał? Kiedy skręcił w główną drogę?
– W stronę Malmö. Słyszałem, że tam mieszka.
– Jak był ubrany?
– Pamiętam tylko płaszcz. Taki kożuch z brązowej owczej skóry podbity futrem. Wyglądał na nowy i elegancki, ale na tamten dzień chyba był za ciepły. Nie miał nic na głowie.
Podniósł wzrok i spojrzał na Martina Becka.
– Pamiętam, że dzień był ciepły.
– Czy pamięta pan coś jeszcze?
Folke Bengtsson pokręcił głową.
– Nie, tylko to.
– Czy widział pan numer rejestracyjny wozu?
– Nie, nie pomyślałem o tym.
– Czy miał stare tablice rejestracyjne, na których widać literę oznaczającą okręg?
Szwedzki urząd rejestracji pojazdów zmieniał właśnie system numeracji.
– Nie, nie pamiętam.
Folke Bengtsson wrócił do aresztu, a Martin Beck zabrał się radiowozem do Anderslöv. Kollberg jeszcze nie wrócił, ale Nöjd siedział w swoim pokoju na komisariacie. Martin Beck opowiedział mu o wyprawie do Trelleborga i Nöjd stwierdził po namyśle:
– Tak, to musiał być ten Kaj w beżowym volvo. Rozpytam się w mieście, czy ktoś inny widział jego albo samochód. Ale nie bardzo w to wierzę, gdyby ktoś go kojarzył, na pewno wyszłoby to wcześniej. Kiedy Sigbrit była zaginiona.
Przez chwilę milczeli. W końcu Nöjd powiedział:
– To oznacza, że Folke jest jedynym świadkiem, że ten facet w ogóle istnieje.
Rozdział 18
Samochód nie był dobry. Zbyt rzucał się w oczy, by mógł się do czegoś nadawać. Wielki jasnozielony chevrolet z trzema siódemkami w numerze rejestracyjnym oraz mnóstwem chromu i świateł.
Poza tym był widziany i nadgorliwy sąsiad zdążył już wykręcić numer 90 000.
Był wczesny ranek, zimny i dżdżysty, choć dla paru osób dzień miał okazać się gorący.
Z ziemi unosiła się wilgoć i mieszała z leniwą mgłą znad morza. Świt był szarobiały, mglisty i zwodniczy.
Na tylnym siedzeniu zielonego samochodu leżało kilka zrolowanych dywanów, telewizor, radio tranzystorowe i pięć butelek alkoholu. Waliza mieściła kilka obrazów, statuetkę wątpliwego pochodzenia, cokół i parę innych rupieci.
Na przednim siedzeniu siedziało dwóch złodziei. Byli młodzi, nerwowi i popełnili mnóstwo błędów. Obaj wiedzieli, że zostali zauważeni, a poza tym mieli pecha. Źle zaczęli, a potem miało być jeszcze gorzej.
O tej godzinie nie paliły się już latarnie, ale słaby blask z nieba odbijał się w kroplach rosy na lakierze. Silnik szumiał na niskich obrotach, kiedy jasnozielony samochód sunął między żywopłotami willowych ogrodów. Na końcu ulicy zwolnił i przystanął. Potem skręcił na szosę, ostrożnie jak cyrkowy tygrys wchodzący na arenę. Choć od dawna nie padało, beton był mokry i dla niewtajemniczonych mógł wyglądać jak świeżo po przejeździe polewaczki.
Wtajemniczeni wiedzieli, że działalność miejskiego zakładu oczyszczania nie sięga tak daleko na peryferie miasta.
Jasnozielony amerykański wóz ze zgaszonymi reflektorami. Wynurzył się z mgły jak widmo, z rozmazanymi konturami i niemal bezgłośnie.
Po drugiej stronie stał przerażająco realny policyjny radiowóz.
Czarno-biały czterodrzwiowy valiant ze szperaczami i dwoma niebieskimi kogutami na dachu. Nikt nie mógłby się pomylić. Dla pewności wyraźnie wypisano drukowanymi literami POLICJA na drzwiach, masce i bagażniku.
Gęstość ruchu samochodowego w Szwecji była wciąż wysoka, a z uwzględnieniem radiowozów anormalna. Nawet jeśli coraz częściej zdarzało się, że taki pojazd nagle stawał i wypluwał osobliwie ubranych mężczyzn z bronią w ręku, czynnik ludzki był w tym niemal całkiem nieobecny.
Radiowozy myszkowały po różnych dziwnych miejscach albo stały na wolnym biegu, zatruwając powietrze, a policjantom wysiadały kręgosłupy i zmniejszał się iloraz inteligencji, przy wzrastającym poziomie alienacji w społeczeństwie.
Policjant patrolujący pieszo był teraz osobliwością – w każdym razie był to widok, który nie wróżył nic przyjemnego.