– Wszyscy tak mówią – rzekł Hector. – Na przykład nieprawidłowe oświetlenie. Co na to powiecie? Zajrzyj do wozu, Emil.
Elofsson z odległości kilku metrów zauważył, że dwaj podejrzani to mężczyźni. Obaj ubrani w skórzane kurtki, dżinsy i sportowe obuwie, lecz na tym podobieństwa się kończyły.
Jeden był wysoki, ciemnowłosy i krótko ostrzyżony, drugi wzrostu trochę mniej niż średniego, z falującymi blond włosami do ramion. Żaden nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia lat.
Elofsson podszedł do wyższego z chłopaków, dotykając palcami kabury, lecz jej nie odpinając. Zamiast tego przesunął rękę, wyjął latarkę i oświetlił tylne siedzenie samochodu.
Potem znów schował ją do kieszeni.
– Mhm – powiedział.
Potem odwrócił się gwałtownie do wysokiego i chwycił go za klapy marynarki.
– Dobra, gnojki – odezwał się z tyłu Hector.
– Co się dzieje? – zapytał Borglund.
I była to widocznie uwaga, która uruchomiła bieg wydarzeń.
Elofsson działał nawykowo. Chwycił obiema rękami kurtkę młodzieńca. Następnym krokiem było przyciągnięcie ofiary do siebie i uderzenie z prawego kolana między nogi. Po tym sprawa powinna być załatwiona. Bez broni palnej.
Ale Emil Elofsson załatwiał aresztanta kolanem ostatni raz. Krótkowłosy młodzieniec miał inny pomysł. Trzymał prawą rękę w pobliżu paska, a lewą w kieszeni. Po wewnętrznej stronie paska schował rewolwer i nie miał żadnych wątpliwości, jak go użyć. Wyjął go i zaczął strzelać.
Rewolwer był bronią skonstruowaną do strzelania na krótki dystans, niklowanym coltem cobra kaliber 32 z sześcioma nabojami w magazynku. Dwa pierwsze strzały trafiły Elofssona w przeponę, trzeci przeleciał pod jego lewą ręką, podobnie jak czwarty. Oba trafiły stojącego z tyłu Hectora niemal w to samo miejsce, w lewe biodro, aż zachwiał się i upadł jak długi na plecy, uderzając karkiem w niski druciany płotek biegnący tuż przy skraju drogi.
Strzały numer pięć i sześć chybiły. Prawdopodobnie były przeznaczone dla Borglunda, który miał tę ludzką przypadłość, że bał się strzelaniny i już przy pierwszym wystrzale rzucił się szczupakiem do rowu po północnej stronie drogi. Rów był głęboki i wilgotny i jego ciężkie ciało upadło z głuchym łoskotem na samo dno. Leżał na brzuchu w błocie, nie odważając się unieść głowy, i niemal natychmiast poczuł ostry ból po prawej stronie szyi.
Elofsson zdążył już odepchnąć się obcasem i unieść kolano o parę centymetrów, kiedy trafiły go kule. Uczepiony skórzanej kurtki, rozluźnił uchwyt dopiero wtedy, gdy strzelec zrobił parę kroków w tył i otworzył bębenek, by przeładować.
Upadł do przodu i leżał teraz częściowo na boku, z policzkiem przy nawierzchni drogi i prawą ręką bezradnie uwięzioną pod ciałem, jak pistolet w nadal zamkniętej kaburze.
Mimo słabego światła widział wyraźnie, jak mężczyzna z rewolwerem cofa się i spokojnie ładuje nowe naboje, które najwidoczniej leżały luzem w kieszeni kurtki.
Elofsson bardzo cierpiał, a przód jego munduru był już przemoczony i przesiąknięty krwią. Nie mógł mówić ani się poruszyć, tylko patrzeć. Sytuacja była beznadziejna. A jednak odczuwał bardziej zdziwienie niż przerażenie. Jak to mogło się stać? Od dwudziestu lat radził sobie z ludźmi, wyzywał, popychał, kopał i walił pałką albo płazował szablą. Zawsze był silniejszy i miał przewagę, uzbrojony przeciw nieuzbrojonym, mający po swojej stronie prawo i władzę przeciw tym, którzy władzy i praw nie mieli.
A teraz leżał tutaj.
Mężczyzna z rewolwerem był o dwadzieścia kroków od niego. Przejaśniło się i Elofsson zobaczył, jak odwraca głowę, i usłyszał trzy słowa:
– Do wozu, Kasper!
Potem mężczyzna podniósł lewą rękę, oparł lufę na zgięciu łokcia i starannie wycelował. W kogo?
Pytanie było zbyteczne. Rykoszet uderzył w beton mniej niż pół metra od twarzy Elofssona. Jednocześnie rozległ się strzał z tyłu. Ten drugi drań też strzelał? Czy może był to Borglund? Odrzucił tę myśl. O ile Borglund nie został już zabity, leżał gdzieś i udawał, że nie żyje.
Człowiek z rewolwerem stał teraz nieruchomo. Na szeroko rozstawionych nogach.
Mierzył.
Elofsson zamknął oczy. Czuł, jak wypływa z niego tętniąca krew. Życie nie przemknęło mu przed oczami, tylko pomyślał: umieram.
Hector nie wypuścił pistoletu, padając. Leżał na plecach z głową opartą o płotek i również widział postać z rewolwerem i krótko ostrzyżone ciemne włosy, choć mniej wyraźnie i z większej odległości. Poza tym Elofsson leżał dokładnie na linii celu, ale tak przyciśnięty do drogi, że pole do strzału nad nim było wolne.
W przeciwieństwie do swego kolegi Hector specjalnie się nie zdziwił. Był młody i mniej więcej tego się spodziewał w rozgorączkowanych fantazjach na temat swojej pracy. Prawa ręka nadal była sprawna, ale coś niedobrego działo się z lewą i było mu bardzo trudno położyć ją na obudowie rewolweru i ją otworzyć. A było to konieczne, ponieważ zgodnie z policyjną instrukcją nie miał w komorze ani jednego naboju. (Mieli je za to Elofsson i Borglund, ale z niewielkim pożytkiem). Manewr powiódł się, gdy przeciwnik oddał pierwszy strzał drugiej serii.
Hector cierpiał. Ból w ręce i całej lewej stronie był nie do opisania i przyćmiewał mu wzrok. Oddał pierwszy strzał odruchowo, bez celowania i poszedł on wysoko.
Zrozumiał, że źle wybrał moment na niedokładny strzał. Hector przyzwoicie strzelał na strzelnicy, ale w sytuacji realnego zagrożenia życia nie wystarczyło być dobrym strzelcem.
Niewyraźny ludzki kontur oddalony o dwadzieścia pięć metrów miał wszystkie atuty po swojej stronie, a jego zachowanie wskazywało na to, że nie zamierza iść do domu, zanim wszyscy policjanci w zasięgu jego wzroku nie będą stuprocentowo martwi.
Hector wziął głęboki wdech – tak go zabolało, że omal nie zemdlał. Kula trafiła w druciany płot i zadźwięczała w jego stalowych okach. Wibracja z tyłu głowy sprawiła, że przez ułamek sekundy widział zdumiewająco wyraźnie. Uniósł pistolet, starając się utrzymać wyprostowane ramię i nieruchomą dłoń. Cel był niewyraźny, ale widoczny.
Hector oddał strzał. Potem stracił przytomność. Pistolet automatyczny wypadł z jego dłoni.
Elofsson był natomiast wciąż przytomny. Dziesięć sekund później znów otworzył oczy i nic się nie zmieniło. Mężczyzna z rewolwerem stał jak przedtem, na szeroko rozstawionych nogach, z bronią w zgięciu łokcia, pozornie nieruchomy. Celował.
Znów odgłos wystrzału z tyłu.
I, cud nad cudami, mężczyzna z rewolwerem wzdrygnął się i wyrzucił ręce nad głowę.
Broń wypadła mu z dłoni. Potem, jakby kontynuując ten sam ruch, upadł na drogę, zupełnie bezwładnie, jak gdyby wcale nie miał kręgosłupa. Leżał bez życia. Z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk.
Trudno było to nazwać szczęśliwym przypadkiem, ponieważ Hector dokładnie celował i zrobił, co mógł. Natomiast było to niemal bajkowe trafienie. Kula musnęła bark, następnie obojczyk przeciwnika, i utkwiła dokładnie w rdzeniu kręgowym. Młodzieniec z rewolwerem zginął na miejscu, prawdopodobnie jeszcze stojąc. Nie miał nawet szansy, by się położyć i zaczerpnąć ostatni oddech.
Elofsson usłyszał, jak samochód odjeżdża z ostrym zrywem.
Potem zapadła zupełna cisza, abstrakcyjna i nienaturalna.
Po czasie, który wydawał się bardzo długi, ktoś zaczął się poruszać w pobliżu.
Po kolejnej długiej chwili, choć nie mogło to być więcej niż parę minut albo nawet sekund, Borglund przyczołgał się na czworakach. Jęczał i świecił latarką, gdzie popadnie.
Włożył rękę pod Elofssona, wzdrygnął się i ją wyciągnął. Wpatrywał się w krew.