Drzwi po drugiej stronie otworzyły się nagle i Bochen wyszedł na ulicę. Trzymał ręce w kieszeniach płaszcza, a w kąciku jego ust tkwił papieros.
Kollberg położył dłonie na kierownicy, a Martin Beck się wyprostował.
Bochen stał przed domem, spokojnie paląc papierosa.
– Nie ma żadnej torby – zauważył Kollberg.
– Może chowa to w kieszeniach – odparł Martin Beck. – Albo już sprzedał. Sprawdzimy, u kogo był.
Upłynęło kilka minut. Nic się nie działo. Bochen spojrzał na rozgwieżdżone niebo i zdawał się rozkoszować wieczorną aurą.
– Czeka na taksówkę – stwierdził Martin Beck.
– Cholernie długo to trwa – powiedział Kollberg.
Bochen zaciągnął się ostatni raz i rzucił niedopałek na ulicę. Potem postawił kołnierz płaszcza, włożył ręce do kieszeni i zaczął iść w stronę radiowozu.
– Idzie tutaj – spostrzegł Martin Beck. – Cholera. Co robimy? Bierzemy go?
– Tak – odrzekł Kollberg.
Bochen podszedł niespiesznie do samochodu, pochylił się, spojrzał przez szybę na Kollberga i zaczął się śmiać. Potem okrążył tył wozu i wszedł na chodnik. Otworzył drzwi z przodu, gdzie siedział Martin Beck, nachylił się i wybuchnął serdecznym śmiechem.
Martin Beck i Kollberg siedzieli w milczeniu, nie przeszkadzając mu, po prostu dlatego, że nie bardzo wiedzieli, co mają teraz zrobić.
Po chwili Bochen opanował wesołość i powiedział:
– Jednak was w końcu zdegradowali? A może to jakaś maskarada?
Martin Beck westchnął i wysiadł. Otworzył tylne drzwi.
– Wsiadaj, Lindberg – powiedział. – Podwieziemy cię do Västbergi.
– Świetnie – ucieszył się Bochen. – Stamtąd mam bliżej do domu.
W drodze na komendę południową Bochen opowiadał o odwiedzinach u brata w Råsundzie, co wkrótce potwierdził wysłany tam radiowozem patrol. W mieszkaniu nie było broni, pieniędzy ani innych skradzionych rzeczy. Bochen miał przy sobie dwadzieścia siedem koron.
Za kwadrans dwunasta nadszedł czas. by go wypuścić, a Martin Beck i Kollberg zaczęli myśleć o powrocie do domu.
Przed wyjściem Bochen powiedział:
– W życiu bym nie pomyślał, że macie takie poczucie humoru. Najpierw to przebranie: rewelacja. Ale najlepszy jest ten napis PIG na radiowozie, normalnie jakbym sam to zrobił.
Średnio ich to bawiło, ale słyszeli jego szczery śmiech jeszcze w dole schodów. Brzmiał prawie tak jak „Śmiejący się policjant”.
Właściwie nie miało to wielkiego znaczenia. Wkrótce i tak go złapią. Należał do typu przestępców, którzy zawsze dają się złapać.
A sami mieli się niedługo zająć zupełnie innym problemem.
Rozdział 3
Lotnisko było narodowym skandalem i potwierdzało właśnie swoją złą reputację. Sam lot z Arlandy trwał tylko pięćdziesiąt minut, a teraz samolot krążył już półtorej godziny nad wysuniętą najdalej na południe częścią kraju. Mgła – brzmiało lakoniczne wyjaśnienie. I dokładnie tego można było się spodziewać. Pole lotniska zbudowano, po wysiedleniu mieszkańców, w jednym z najbardziej mglistych miejsc w całej Szwecji. Jak gdyby tego było mało, w samym centrum znanego wszystkim szlaku przelotów wędrownych ptaków i w bardzo niedogodnej odległości od miasta. Poza tym naruszono obszar przyrody, który powinien być chroniony prawem. Szkody były znaczne i nie do naprawienia, stanowiły poważne przestępstwo przeciw środowisku naturalnemu, typowe dla antyhumanitarnego cynizmu, coraz mocniej cechującego to, co nazwano Bardziej Ludzkim Społeczeństwem.
Samo wyrażenie, kryjące w sobie ów cynizm, było tak pojemne, że przeciętny człowiek z trudem mógł zrozumieć, co właściwie oznacza.
Pilot w końcu się zmęczył i posadził maszynę, nie zważając na mgłę. Garstka bladych, spoconych pasażerów przedefilowała do budynku dworca lotniczego.
Wewnątrz wyglądał on tak, jakby same kolory, szary i szafranowożółty, podkreślały aurę fuszerki i korupcji.
Ktoś mógł w każdym razie włożyć parę milionów na swoje szwajcarskie konto. Ktoś, kto piastował tak wysoki urząd, że każdy obywatel wstydził się swego niewielkiego, czysto formalnego udziału w szwedzkiej pseudodemokracji, skazanej na rychłe i całkowite bankructwo.
Martin Beck miał za sobą kilka nieprzyjemnych godzin. Od zawsze nie znosił latania, a nowinki techniczne nie zmieniły niczego na lepsze. Odrzutowiec był typu Douglas DC-9.
Najpierw zaczął się wznosić niemal pionowo na wysokość niepojętą dla zwykłego naziemnego człowieka. Potem pofrunął z abstrakcyjną prędkością, by zakończyć lot monotonnym kołowaniem. Ciecz w papierowych kubkach, którą nazywano kawą, wywoływała natychmiastowe mdłości. Powietrze w kabinie było cuchnące i lepkie, a jego nielicznymi współpasażerami byli udręczeni technokraci i biznesmeni, którzy nieustannie zerkali na zegarki i nerwowo przeglądali papiery w swoich aktówkach.
Halę przylotów trudno było nawet nazwać nieprzyjemną. Była raczej monstrualna – prawdziwa katastrofa architektoniczna, przy której brudny i zaniedbany terminal autobusowy, daleki od jakichkolwiek standardów cywilizacyjnych, jawił się jako miejsce przyjazne i pełne życia. Były tam stoisko z kiełbaskami, oferujące niejadalną i pozbawioną wartości odżywczych namiastkę jedzenia, kiosk ze stojakami na prezerwatywy i pisemkami pornograficznymi, puste taśmy bagażowe i kilka krzeseł, które mogły pamiętać złoty wiek inkwizycji. Do tego tuzin ziewających i śmiertelnie znudzonych policjantów i celników, bez wątpienia odkomenderowanych tu przymusowo, i jedyna taksówka, której kierowca drzemał z najnowszym numerem czasopisma pornograficznego rozłożonym na kierownicy.
Martin Beck czekał nieprawdopodobnie długo na swoją małą torbę. Odebrał ją w końcu i wyszedł wprost w jesienną mgłę.
Taksówka zabrała pasażera i odjechała.
W hali nikt nie rozmawiał ani nie zdradzał wyrazem twarzy, że kogoś poznaje. Ludzie wyglądali apatycznie, niemal tak, jakby utracili zdolność mówienia albo przynajmniej stracili zainteresowanie wyrażaniem swoich myśli.
Szef komisji do spraw zabójstw wylądował, ale nie było to wydarzenie, które ktokolwiek należycie doceniał. Nawet początkujący dziennikarze nie zjawili się tutaj, by urozmaicić sobie czas grą w karty, wygotowaną kiełbaską i oranżadą nafaszerowaną chemią.
Przed budynkiem dworca lotniczego stały dwa pomarańczowo-czerwone autobusy. Plastikowe tablice pokazywały, dokąd jadą. Lund i Malmö. Kierowcy w milczeniu palili papierosy.
Wieczór był letni, a powietrze wilgotne. Elektryczne latarnie otaczała mglista poświata.
Autobusy ruszyły, jeden pusty, drugi z jedynym pasażerem. Pozostali podróżni pospieszyli na całodobowy parking.
Martin Beck wciąż miał spocone dłonie. Wrócił na dworzec i poszukał toalety. Spłuczka była zepsuta. W pisuarze leżały niedojedzona kiełbaska i pusta butelka po wódce. Do brudnej umywalki lepiło się pasmo włosów. Stojak na papierowe ręczniki był pusty.
To było lotnisko Malmö Sturup. Tak nowe, że jeszcze nie w pełni wykończone.
Wątpił, czy wykończenie go ma jakikolwiek sens. W pewnym sensie mogło uchodzić za doskonałe. Perfekcyjne fiasko.
Martin Beck wytarł dłonie w chusteczkę do nosa. Stał przez chwilę, czując, że jest zupełnie sam w ciemności. Nie spodziewał się powitania przez policyjną orkiestrę ani samego komendanta na białym koniu. Chyba jednak liczył na więcej niż zupełnie nic.
Sprawdził, czy ma w kieszeni drobne, i rozważył pomysł poszukania automatu, który nie miałby odciętego kabla ani otworu na monety zaklejonego gumą do żucia.