Выбрать главу

– Chryste Panie, Emil – powiedział.

I:

– Na litość boską, coś ty zrobił?

Elofsson czuł, jak uchodzą z niego wszystkie siły. Ostatnia rzecz, do jakiej był zdolny, to mówić albo się poruszyć.

Borglund podniósł się ciężko, dysząc.

Elofsson słyszał, jak człapie do radiowozu i gorączkowo szuka częstotliwości alarmowej.

– Halo, halo, droga numer sto przy Östersjövägen w Ljunghusen. Dwaj koledzy postrzeleni. Ja ranny. Strzelanina. Strzelali. Pomocy!

Elofsson usłyszał z daleka w odpowiedzi metaliczny radiowy głos. Najpierw najbliższe rejony.

– Tu Trelleborg. Jedziemy.

– Rejon Lund. Jesteśmy w drodze.

Ostatnia była centrala w Malmö.

– Dzień dobry. Pomoc w drodze. Będzie za kwadrans. Najwyżej dwadzieścia minut.

Po chwili Borglund wrócił, niosąc niezdarnie apteczkę pierwszej pomocy. Przetoczył Ełofssona na plecy, rozciął jego mundur i zaczął na wyczucie wkładać kompresy między brzuch a przesiąłcniętą krwią bieliznę. Przez cały czas mówił niewyraźnie i monotonnie:

– Na litość boską, Emil. Na litość boską.

Elofsson leżał na mokrym. Krew mieszała się z rosą. Marzł. To zwiększało ból. Wciąż był zdziwiony.

Chwilę później usłyszał inne głosy. Ludzie z domu za drucianym płotkiem obudzili się i odważyli wyjść.

Młoda kobieta klęczała schylona nad Elofssonem i trzymała go za rękę.

– Już dobrze – powiedziała. – Już dobrze. Zaraz nadejdzie pomoc.

Jeszcze bardziej się zdziwił. Człowiek trzymał go za rękę. Przedstawiciel społeczeństwa. Po chwili oparła jego głowę o swoje kolana, kładąc mu drugą dłoń na czole.

Siedział tak, dopóki nie rozległo się wycie syren z wielu wozów, najpierw słabe, lecz po chwili przejmujące i ostre.

W tej samej chwili słońce przebiło się przez mgłę i rzuciło bladożółte światło na tę niedorzeczną scenę.

Zdarzyło się to rano osiemnastego listopada 1973 roku w najdalszym zakątku rejonu policyjnego Malmö. W rzeczy samej w najdalszym zakątku Szwecji. Kilkaset metrów dalej długie lśniące fale toczyły się w stronę wygiętego łukowato piaszczystego brzegu, który we mgle wydawał się nie mieć końca. Morze.

Za morzem leżał kontynent europejski.

Rozdział 19

Poniedziałek dziewiętnastego listopada.

Czysty, chłodny i wietrzny.

Tego dnia imieniny obchodziła Elżbieta, a na Kollberga wypadła rozmowa z Folkem Bengtssonem.

Ale w ten poniedziałek dużo się zmieniło. Tak jakby Anderslöv nagle zniknęło z mapy świata. Mass media znalazły inny obiekt zainteresowań.

Czym była uduszona rozwódka w porównaniu z dwoma postrzelonymi policjantami?

Poza tym był jeszcze jeden ranny, choć nikt dobrze nie wiedział jak i dlaczego. Jeden ze sprawców nie żył, a drugi zdołał zbiec przed sprawiedliwością.

I Martin Beck, i Kollberg wiedzieli, że tak naprawdę praca policjanta nie jest szczególnie niebezpieczna, nawet jeśli najwyższe kierownictwo i wielu szeregowych policjantów lubiło przesadnie dramatyzować swoją profesję.

Oczywiście, dwaj policjanci zostali postrzeleni – w rzeczy samej zdarzało się to częściej, niż tak zwany ogół miał pojęcie. Wskaźnik wypadków na strzelnicach był mianowicie alarmująco wysoki, ale te przypadkowe postrzelenia zawsze wyciszano. Wynikało to z tego, że wśród policjantów sporą grupę stanowili rozmiłowani w strzelaniu młodzieńcy, którym brakowało rutyny i ostrożności w obchodzeniu się z bronią, jakie generalnie cechują cywilnych strzelców sportowych. Byli po prostu niedbali i dlatego często trafiali siebie albo innych, choć rzadko śmiertelnie.

Ale tak czy inaczej, nie był to zawód niebezpieczny fizycznie. Największe ryzyko stanowiły choroby kręgosłupa w następstwie spędzania zbyt długiego czasu w samochodzie.

W wielu innych branżach zdarzało się nieporównanie więcej wypadków przy pracy.

Dotyczyło to nie tylko Szwecji.

Biorąc pierwszy z brzegu przykład, w angielskich kopalniach od roku 1947 zginęło siedem tysięcy siedmiuset sześćdziesięciu ośmiu górników, podczas gdy tylko dwunastu policjantów straciło życie na służbie.

Teraz może mieli do czynienia z przypadkiem ekstremalnym, ale Kollberg zwykle się na niego powoływał, kiedy w dyskusji podnoszono kwestię uzbrojenia policji. W Anglii, Szkocji i Walii nie jest ona, jak wiadomo, uzbrojona. I musi istnieć jakieś wyjaśnienie osobliwego zjawiska, że policjanci znacznie częściej bywają poszkodowani w tak małym kraju jak Szwecja.

Martin Beck odebrał pierwszą rozmowę telefoniczną tego dnia i była to osoba, której najbardziej chciał uniknąć.

Stig Malm.

W rzeczy samej istniał tylko jeden człowiek, z którym jeszcze mniej chętnie rozmawiał.

– Twoja sprawa jest już zakończona – powiedział Malm.

– Nie.

– Jak to? Z tego, co zrozumiałem, została rozwiązana. Macie przecież mordercę pod kluczem. I mieliście go nawet przed znalezieniem zwłok. Choć w najmniejszym stopniu była to twoja zasługa.

Martin Beck pomyślał o przekopaniu ogrodu Folkego Bengtssona, ale powstrzymał się od komentarza. Materia była chyba zbyt delikatna.

– Jak to? – powtórzył Malm.

– Nie chciałbym jeszcze mówić, że sprawa jest zakończona – powiedział Martin Beck.

– Co masz na myśli?

– Istnieją różne możliwości. Niektóre szczegóły są wciąż niejasne.

– Ale przecież złapaliście mordercę?

– Wcale nie jestem o tym przekonany – odparł Martin Beck. – Nawet jeśli jest to oczywiście możliwe.

– Możliwe? Czy może być coś prostszego niż to?

– O tak – sapnął z przekonaniem Martin Beck. – Znacznie prostszego.

Kollberg popatrzył na niego pytającym wzrokiem. Siedzieli w pokoju Nöjda.

Sam Nöjd był w tym czasie na porannym spacerze z psem. Martin Beck pokręcił głową.

– Cóż, właściwie nie dlatego dzwonię – rzekł Malm. – Zachowaj swoje spekulacje dla siebie. Chodzi o poważniejsze sprawy.

– Jakie?

– Naprawdę musisz o to pytać? Trzech policjantów zostało skoszonych przez gangsterów i jeden z desperatów jest wciąż na wolności.

– Nic mi o tym nie wiadomo.

– A to dziwne. Nie czytujesz gazet?

Martin Beck nie mógł sobie odmówić odpowiedzi.

– Tak, ale nie buduję na nich swojej opinii o pracy policji. I niekoniecznie wierzę we wszystkie brednie, które czytam.

Malm nie zareagował. Za każdym razem, kiedy Martin Beck pomyślał, że ten człowiek jest jego zwierzchnikiem, czuł taką samą mieszankę niechęci i zdziwienia.

– Całe zdarzenie jest z samej swojej natury wstrząsające – posiedział Malm. – Szef jest oczywiście bardzo poruszony. Wiesz, jakie to uczucie, kiedy coś się stanie któremuś z naszych ludzi.

Tym razem nie miał widocznie w pokoju naczelnego komendanta.

– Wiem – odrzekł Martin Beck.

Takie zdarzenie było oczywiście równie okropne, jak znaczące. Tylko sposób, w jaki Malm o tym mówił, sprawiał, że jawiło się jako jeden z tych pseudowypadków, które później tak często się wykorzystuje w policji w jakimś celu propagandowym.

– Można przewidzieć, że śledztwo będzie miało zasięg krajowy – powiedział Malm. – Dotąd nie znaleziono nawet tego samochodu.

– Czy ta sprawa dotyczy w jakiś sposób komisji do spraw zabójstw?

– Trzeba czasu, a rozwój wypadków w tym strasznym dramacie to pokaże.

Malm wypowiedział te słowa ze sztuczną emfazą, jaka często go cechowała.

– A co właściwie jest z tymi chłopakami? – zapytał Martin Beck.