– Stan przynajmniej dwóch z nich jest nadal krytyczny. Lekarze mówią, że trzeci ma szansę z tego wyjść, choć oczywiście musi się liczyć z dłuższą rekonwalescencją.
– Ach tak.
– Nie możemy odrzucić możliwości, że śledztwo obejmie cały kraj – powiedział Malm. – Tego desperata trzeba za wszelką cenę schwytać i to najlepiej szybko.
– Ja nie jestem, o czym była mowa, włączony w tę sprawę – powiedział Martin Beck.
– Możesz być prędzej, niż się spodziewasz – Malm parsknął śmiechem, w którym brzmiało samozadowolenie. – Dlatego dzwonię.
– Ach tak.
– Zapadła decyzja, że ja osobiście poprowadzę śledztwo – oznajmił Malm. – Będę szefem taktycznego komanda.
Martin Beck się uśmiechnął. To była dobra wiadomość i dla niego samego, i dla poszukiwanego.
Powinien uniknąć zadania, które oznaczało ciągłe słuchanie gardłowego głosu naczelnego komendanta, a przestępca z kolei mógł liczyć na znakomitą perspektywę uniknięcia kary.
Umieszczenie Martina Becka w jakimkolwiek sztabie śledczym, którego tak zwanym szefem taktycznym był Malm, zakrawało na sporą przesadę. W tym sensie czuł się uprzywilejowany.
Dlatego zastanawiał się, czego Malm właściwie chce. Nie musiał zastanawiać się długo, bo Malm chrząknął i powiedział znaczącym głosem:
– To oczywiste, że musisz dokończyć zadanie, którym już się zajmujesz. Ale w Malmö tworzy się grupa operacyjna. Tamtejszy komendant wie wszystko o sprawie. A tutaj mieliśmy wcześnie rano zebranie.
Martin Beck spojrzał na zegar.
Nie było jeszcze ósmej.
Widocznie, w zarządzie policji pracowały ranne ptaszki.
– I?
– Postanowiliśmy, że Lennart Kollberg zostanie niezwłocznie przeniesiony do tej grupy. Jest świetny, a nie będziesz go przecież potrzebował do sprawy, która praktycznie jest już wyjaśniona.
– Chwileczkę – odezwał się Martin Beck. – Możesz sam z nim porozmawiać.
– Nie trzeba – powiedział niechętnie Malm. – Wystarczy, jeśli ty mu przekażesz. Ma niezwłocznie wyruszyć do Malmö. Koordynatorem tamtejszej grupy śledczej jest inspektor kryminalny Månsson.
– Przekażę.
– Dobrze – odrzekł Malm. – A tak w ogóle to gratuluję.
– Ale czego?
– Że już praktycznie zakończyłeś sprawę tego morderstwa seksualnego. Szybko jak zwykle.
– Nie wiem jeszcze, czy to morderstwo seksualne. Protokół z obdukcji nie daje jasnych informacji.
– Twój procent wykrywalności jest mistrzowski. Z wyjątkiem tego zamkniętego pokoju.
Roześmiał się dobrodusznie ze swojego żarciku. Martin Beck z niezwykłą łatwością powstrzymał się od śmiechu, widząc podejrzliwe spojrzenie Kollberga.
– I przekażesz Kollbergowi polecenie… tę informację?
– Porozmawiam z nim – odparł.
– Dobrze. To cześć.
– Do widzenia – odrzekł Martin Beck.
Odłożył słuchawkę.
– Czego chciał ten dupek? – zapytał z miejsca Kollberg. Martin Beck popatrzył na niego z namysłem.
– Tak czy owak, jest dobra wiadomość – powiedział.
– Co takiego?
– Uwolnisz się od Folkego Bengtssona.
Spojrzenie Kollberga stało się jeszcze bardziej podejrzliwe.
– Aha – mruknął. – A jaka jest ta zła?
– Dwaj policjanci zostali postrzeleni na drodze do Falsterbo wczoraj rano. A trzeci został poszkodowany w inny sposób.
– Wiem.
– Masz się stawić w Malmö.
– A to niby dlaczego?
– Tworzą tam grupę operacyjną. Månsson jest koordynatorem.
– Przynajmniej coś.
– W tym wszystkim jest niestety pewien szkopuł. To ci się nie spodoba.
– Naczelny komendant – rzekł Kollberg z cieniem trwogi na pulchnym obliczu.
– Nie jest aż tak źle.
– A jak źle?
– Malm.
– Cholera.
– Jest szefem taktycznego komanda.
– Taktycznego komanda?
– Tak, tak właśnie powiedział.
– Czym do diabła jest taktyczne komando?
– Brzmi po wojskowemu. Zostaniemy wcieleni do czegoś w rodzaju żandarmerii.
Kollberg zmarszczył brwi.
– Kiedyś podobała mi się praca w policji. Ale to było cholernie dawno temu. Coś jeszcze?
– Z grubsza rzecz biorąc, nie. Masz z miejsca jechać do Malmö.
Kollberg pokręcił głową i rzekł:
– Malm. Masakra. Postrzelone gliny. I ten pajac szefem czegoś, co nazwał taktycznym komando. Rewelacja. Najlepiej pakować graty i stąd spadać.
– Co sądzisz o Folkem Bengtssonie? Osobiście?
– Mówiąc wprost, myślę, że jest niewinny – odparł Kollberg. – Nie jest całkiem normalny, ale tym razem to nie on.
Zanim się rozstali, Martin Beck powiedział:
– Tylko się całkiem nie zdołuj.
– Spróbuję to jakoś przeżyć – odrzekł Kollberg. – Cześć.
– Cześć.
Martin Beck siedział przez chwilę sam, próbując zebrać myśli.
Ufał osądowi Kollberga równie mocno jak własnemu.
Kollberg nie wierzył, że Folke Bengtsson udusił Sigbrit Mård.
On sam też w to nie wierzył. Ale nie miał takiej pewności. Bengtsson był tak cholernie dziwny.
Martin Beck wiedział natomiast jedno. Bertil Mård był niewinny. Benny Skacke sprawdził statki. Robota sama w sobie niełatwa, ale nie ma rzeczy niemożliwych dla energicznego policjanta z ambicjami i głosem, który tak ujmująco brzmiał przez telefon.
Notatki Mårda się zgadzały. Szczegół z frachtowcem z Wysp Owczych można było uznać za rozstrzygający.
Nöjd wszedł do pokoju, rzucił kapelusz na biurko, a sam opadł na krzesło.
Timmy wspiął się na tylne łapy i zaczął lizać Martina Becka po twarzy.
Ten odepchnął psa i powiedział:
– Herrgott, czy jesteś całkowicie pewny, że nie znasz nikogo, kto ma na imię Kaj i żonę zwaną Sissy? Kto jest niski, chudy i opalony? Kto ma białe falujące włosy i okulary?
– Nie ma kogoś takiego w całym rejonie Anderslöv – odparł Nöjd. – Sądzisz, że to on zabił Sigbrit?
– Tak – odrzekł Martin Beck. – W rzeczy samej, wszystko zaczyna na to wskazywać.
– Leżeć, Timmy – rzucił Nöjd.
Pies rzeczywiście się położył koło jego krzesła. Nöjd podrapał się w kark i powiedział:
– Cóż, lepiej, żeby to nie był Bengtsson. Ludziom zaczyna brakować jego i wędzonych śledzi. Poza tym byłoby pięknie, gdyby się okazało, że to nikt z miejscowych.
Rozdział 20
Jechał przez całą niedzielę i wieczorem dotarł do miejsca, które nazywało się Malexander.
Unikał dużych krajowych dróg. Zasadniczo kierował się na północ i jechał zgodnie z tablicami pokazującymi odległości oraz drogowskazami, lecz jego znajomość geografii była słaba i nie miał mapy, więc często zjeżdżał z trasy. Czasami miał uczucie, że jedzie na południe i widzi miejsce, które dopiero co mijał, jadąc inną drogą w kierunku północnym.
To, co się stało, wydawało mu się abstrakcyjne i nierzeczywiste. Próbował odtworzyć w pamięci przebieg zdarzeń, ale widział tylko pojedyncze momenty, jak nieruchome kadry w filmie.
Z początku był przerażony, ale strach ustąpił i ostatecznie pojechał dalej, nie myśląc.
Skręcił w wąską drogę prowadzącą do jeziora i zaparkował na poboczu. Potem położył się na tylnym siedzeniu, naciągnął kołnierz na uszy, włożył ręce między kolana i od razu zasnął.
Znad jeziora uniosła się mgła i okryła samochód matową powłoką wilgoci.
Obudził się z zimna. Nie wiedział w pierwszej chwili, gdzie jest, ale przypomniał sobie i znów ogarnął go strach.