Po jakiejś godzinie jazdy zatrzymał się przy kiosku i kupił paczkę papierosów, gumę do żucia i gazetę. W drodze do samochodu zobaczył artykuł na pierwszej stronie.
Położył gazetę obok na przednim siedzeniu i zjechał w boczną drogę. Przystanął tam i rozłożył ją na kierownicy.
Krister został zabity, ale trzej policjanci przeżyli. Jego samego ścigały w całym kraju wzmocnione oddziały policji. W artykule nazywano go „gangsterem”, „desperatem”, „zabójcą policjanta”. Przeczytał jeszcze raz początek artykułu, w którym była mowa o stanie policjantów. Dwaj z nich byli w krytycznym, ale z tego, co zrozumiał, żaden nie zginął. Jak w takim razie mogli napisać „zabójca policjanta”? Poza tym nie był przecież uzbrojony.
Przeczytał uważnie cały reportaż. Ani Krister, ani on sam nie zostali zidentyfikowani i nie znaleziono samochodu. Policja wciąż szukała wielkiego amerykańskiego wozu, ale nie dało się go dobrze ukryć, więc pewnie niedługo go znajdą.
Po przeczytaniu gazety długo siedział, próbując zebrać myśli. Znów zaczął go ogarniać strach. Starał się myśleć spokojnie i jasno.
Wszystko, co zrobił, to parę włamań i kradzież samochodu. To nie on strzelał. Nawet jeśli go złapią, trzeba będzie mu to udowodnić, a kara za takie wykroczenia nie mogła być poważna. Na razie jednak los mu sprzyjał i jeśli zachowa zimną krew, ma szansę się z tego wywinąć. Złożył gazetę, wrzucił ją do rowu i pojechał dalej. Wreszcie zdecydował, co zrobi.
W domu towarowym kupił materiał na dwie tablice rejestracyjne starego typu. Wyjechał z miasta i na wąskiej leśnej drodze złożył tablice, a te, które znajdowały się na samochodzie, odkręcił i zakopał w lesie. Potem przykręcił fałszywe i pojechał w stronę Södertälje.
Wprowadził samochód z fałszywymi tablicami do garażu koło szeregowego domku rodziców. Przy odrobinie szczęścia będzie mógł tu postać przez parę dni. Jego ojciec pracował jako przedstawiciel handlowy i często bywał poza domem przez kilka dni z rzędu.
Miał szczęście. Matka była w domu, ale ojciec miał wrócić dopiero pod koniec tygodnia. Mamie powiedział, że pożyczył samochód od przyjaciela.
Ucieszyła się, że go widzi, a jeszcze bardziej, kiedy powiedział, że zamierza zostać przez parę dni w domu.
Wieczorem dostał swoje ulubione danie, wołowinę z cebulką i pieczonymi ziemniakami, a na deser szarlotkę z sosem waniliowym.
Wcześnie położył się spać, a gdy zasypiał w łóżku swego ojca, czuł się względnie bezpieczny.
Rozdział 21
Rankiem dwudziestego pierwszego listopada Gustav Borglund zmarł w szpitalu zakaźnym w Malmö. Za późno zgłosił się do szpitala i lekarze nie mieli większych szans niż śnieżna kula w piekle.
Emil Elofsson i David Hector jednak przeżyli, głównie dzięki bystrości chirurgów. W Szwecji nie pozostało zbyt wielu dobrych lekarzy, ponieważ władze przez swoją głupotę zmusiły większość do opuszczenia kraju, ale Elofsson i Hector mieli szczęście. Dostali szybką pomoc medyczną najwyższej klasy i byli tak zwanymi przypadkami uprzywilejowanymi.
Obaj byli oczywiście w ciężkim stanie, zwłaszcza Elofsson, któremu kula przeszła przez wątrobę i tuż koło trzustki. Chirurgia poszła jednak do przodu od czasów nieszczęsnego Jamesa Garfielda i lekarze, którzy mimo obecnego systemu zdecydowali się zostać z lojalności wobec swoich rodaków, naprawdę znali się na robocie, choć zwykle byli tak przeciążeni i zmęczeni, że podczas operacji skalpel niemal wypadał im z dłoni.
Elofsson i Hector nie byli jeszcze w wystarczająco dobrej formie na rozmowę, a Borglund nic nie wiedział, nawet tego, że umiera.
Taktyczne komando policji zrobiło dokładnie takie postępy, jakich można było się spodziewać. Nie udało się odnaleźć samochodu ani zidentyfikować zabitego.
Borglund uwieńczył swoją długą karierę względnie pociesznych niepowodzeń, wydając ostatnie tchnienie w środę o godzinie czwartej nad ranem. Nie był złym człowiekiem i pewnego razu przekonał nawet Elofssona, by dać jugosłowiańskiemu dziecku tabletkę na gardło, choć to komplikowało ich pracę.
Wiadomość o jego śmierci dotarła w ciągu paru godzin do Głównego Zarządu Policji.
Wywołała tam ciężki paroksyzm i serię rozmów Stiga Malma z komendantem z Malmö.
Malm miał za plecami samego szefa, kiedy rozmawiał, i zakrawało niemal na cud, że linia telefoniczna nie padła od wibracji.
Główny Zarząd Policji domagał się działania.
Główny Zarząd Policji przez działanie rozumiał rozesłanie busów z policjantami w kamizelkach kuloodpornych i hełmach z osłoną na twarz z pleksiglasu.
Dalej rozumiano przez to snajperów, broń automatyczną i bomby z gazem łzawiącym.
Wszystko to było teraz dostępne jako permanentna pożyczka od wojska.
Lennart Kollberg przez działanie rozumiał rozmowy z ludźmi.
Poniedziałek i wtorek spędził na obserwacji strumienia młodych ludzi, aresztowanych samowolnie przez nadgorliwych policjantów za to, że albo są cudzoziemcami, albo podejrzanie się ubierają.
Kollberg był dość długo w branży, by wiedzieć, że nie można wskazywać potencjalnych morderców tylko na podstawie tego, że przez pół roku nie byli u fryzjera. Poza tym z tego, co zrozumiał, nikt nie został zamordowany.
Wszyscy byli tak podekscytowani po śmierci Borglunda, że ktoś musiał zrobić coś konstruktywnego.
Dlatego wziął swój samochód z garażu w hotelu Świętego Jerzego, w którym zatrzymywali się wyżsi urzędnicy policyjni, i pojechał do Szpitala Publicznego w Malmö.
Zamierzał porozmawiać z Elofssonem i Hectorem. Lekarze powiedzieli, że doszli już do siebie i obaj mają taką jasność umysłu, jakiej generalnie można się po nich spodziewać.
Kollberg był zahartowanym mężczyzną, ale mimo to przeżył lekki szok, wchodząc na oddział. Spojrzał na ściągawkę, którą dostał od Pera Månssona. No tak, dobrze trafił i od razu wiedział, że znajduje się w Szwecji.
Gmach zbudowano w XIX wieku i na sali leżało około trzydziestu mężczyzn. Wielu z nich było z pewnością poważnie chorych, ponieważ salę wypełniały jęki i błagania o pomoc.
Odór był trudny do wytrzymania, a cała sceneria przypominała punkt pierwszej pomocy z czasów wojny krymskiej. Brakowało nawet parawanów i zasłon między łóżkami.
Dziewczyna w białym fartuchu, z nieobecnym spojrzeniem, okazała się sprzątaczką.
Kiedy zapytał o lekarza, spojrzała na niego rozmarzonymi niebieskimi oczami i powiedziała:
– Chodzi o doktora? Jeszcze go nie ma.
Więcej informacji z tego źródła nie uzyskał.
Był jednak lekarz dyżurny, smagły mężczyzna z koszulą rozpiętą do pępka. Siedział w pokoju lekarskim i pił kawę. Problem z nim polegał na tym, że pochodził z Afganistanu, miał nazwisko, którego nie dało się wymówić, i władał angielskim, którym prawdopodobnie mówili pasterze w Mongolskiej Republice Ludowej.
Jeżeli brakowało lekarzy, w co nikt nie mógł wątpić, to brak pielęgniarek był jeszcze bardziej dramatyczny. Znalazł w końcu jedną – z powodu wakatów miała pod opieką całe dwa oddziały i pracowała już czternaście godzin, choć nie było tego zbytnio po niej widać. Była spokojną blondynką w wieku około trzydziestu pięciu lat, silną i ładną, z jasnymi oczami i muskularnymi łydkami.
Ładna sztuka, pomyślał Kollberg, który był sensualistą.