– Cześć – powiedział Månsson. – Nie chcę przeszkadzać ci w śniadaniu, ale wiemy już, kto strzelał do Hectora i Elofssona.
– Kto?
– Nazywał się Krister Paulson. W centralnym rejestrze odcisków palców udało im się w końcu znaleźć właściwą kartę. Jak zwykle zwalili winę na jakiś problem z komputerem.
Problem z komputerem. Kollberg westchnął. Odkąd policję scentralizowano, w jego życiu było pełno takich katastrof.
– Poza tym znaleźliśmy samochód. Stał zepchnięty za jakąś starą szopę u rolnika niedaleko Vellinge. Rolnik powiedział, że stał tam od niedzieli, ale sądził, że to jakiś stary złom, który ktoś postawił, żeby się go pozbyć. Widział wprawdzie nasze ogłoszenie w gazetach, ale co z tego, kiedy to były nie ten numer, nie ten kolor i nie ta marka. Benny tam pojechał, by zająć się gratem. Przyholowanie go tutaj nie zajmie dużo czasu.
– Mhm – mruknął Kollberg.
Cały kraj był zaśmiecony starymi wrakami, które po prostu gdzieś sobie stały. Był to bezsprzecznie najtańszy i najłatwiejszy sposób na pozbycie się wyeksploatowanego samochodu.
– Co wiemy o tym Kristerze Paulsonie? – zapytał.
– Już całkiem sporo. Niedawno został zwolniony z zakładu karnego. Dwadzieścia cztery lata i już dość długi rejestr kar. Pochodził ze środkowej Szwecji, ale mieszkał tu przez jakiś czas.
– A teraz nie żyje.
– Tak. Hector go zastrzelił. Można to nazwać samoobroną. Jak dotąd więcej o nim nie wiemy. Jest opinia psychiatry, który twierdzi, że był typem neurotycznym.
Månsson spojrzał na jeden z papierów, które miał przed sobą.
– Tak – powiedział. – Aspołeczny. Zbuntowany przeciw społeczeństwu. Nie miał wykształcenia i nigdy nie pracował. Ale też nigdy nie sądzono go za ciężkie przestępstwa, choć wcześniej bywał uzbrojony. Pewnie chciał zgrywać twardziela. Był też narkomanem.
Kollberg westchnął. Ten typ ludzi był tak powszechny w tak zwanym społeczeństwie dobrobytu, że nie dałoby się policzyć jego przedstawicieli. A co gorsza, nikt naprawdę nie wiedział, co z nimi zrobić.
Wkład policji w sprawę ograniczał się do walenia ich po głowie pałką i sprawianiu im małego łomotu w areszcie.
– Ciekawi mnie, czy by strzelał, gdyby Hector nie zaczął wymachiwać pistoletem.
– Co powiedziałeś?
– Nic. Tylko głośno myślałem.
Månsson milczał przez chwilę. Potem powiedział:
– Słyszałem, co mówiłeś. Sam się nad tym zastanawiałem. Ale dałem sobie spokój. Rzecz w tym, że nigdy się tego nie dowiemy.
– Zastrzeliłeś kogoś?
Månsson zlustrował wzrokiem obgryzioną wykałaczkę i zaśmiał się do siebie.
– Tak – powiedział. – Raz w życiu. Krowę, która uciekła z rzeźni i tułała się po mieście. To było wtedy, gdy mieliśmy jeszcze tramwaje i nieszczęsne stworzenie rzuciło się na stary wagon na Kreuger i Tollbron. Prawdziwa corrida.
– Mhm – powtórzył Kollberg.
– Ale to było dawno temu – ciągnął Månsson. – I, że tak powiem, szczególny przypadek. Do dziś żałuję, że nie miałem wtedy przy sobie szabli. Mógłbym wystąpić jako matador.
– Nigdy nie zabiłem krowy – powiedział Kollberg.
– Nie masz czego żałować – odrzekł Månsson. – Leżała tam, krwawiąc, i tylko na mnie patrzyła. Nie, teraz nie noszę przy sobie pistoletu. Leży oczywiście w szufladzie.
Kopnął biurko.
– Nie wierzę za bardzo w strzelanie – wyznał. – I pewnie to chciałeś ode mnie usłyszeć. Poza tym mam słaby wzrok.
Kollberg milczał.
– Brałem zresztą udział w ciekawej akcji kilka lat temu – powiedział Månsson. – Wtedy jeszcze wierzyłem, że mam szansę zostać komisarzem kryminalnym, więc pojechałem na szkolenie do Anglii. Nie do Londynu, tylko do innego miasta. Nazywało się Luton. Policjanci, z którymi pracowałem, mieli pewnego wieczoru ciężki przypadek. Jakiś wariat włamał się do mieszkania byłej żony, groził jej i strasznie hałasował. W jednej ręce miał pistolet, a w drugiej samurajski miecz.
– I co się stało?
– Cóż, kiedy tam przyjechaliśmy, dwaj policjanci, zwykli bobbies, mieli wejść i go zabrać. Ale on był zupełnie szalony, wywijał wkoło mieczem i ciął jednego z policjantów w rękę. Potem oddał kilka strzałów w powietrze. Wiesz, co wtedy zrobili?
– Nie.
– Posłali po dwóch następnych policjantów, którzy przyszli z komisariatu z wielką siecią. Potem zarzucili sieć na tego gościa i uwięzili go jak cyrkowego niedźwiedzia. Sieć, rozumiesz?
– Niegłupi pomysł – stwierdził Kollberg.
– Chciałem to opisać w branżowym czasopiśmie. Ale kolesie ze Sztokholmu pewnie by umarli ze śmiechu. I w końcu to nigdy nie zostało opublikowane.
– O tym Kasprze nadal nic nie wiemy – rzekł Kollberg.
– Nie. Ale mamy dwie możliwości. Możemy pogadać z kumplami Kristera Paulsona. Jeżeli coś powiedzą. W dzisiejszych czasach niektórzy młodzi ludzie są dziwni.
– Nie są, jeśli rozmawiasz z nimi sam – powiedział Kollberg.
– Poza tym w samochodzie powinny być jego odciski palców. Albo może coś innego.
Månsson bębnił palcami po biurku.
– Ten Krister Paulson pochodził ze Sztokholmu – zauważył. – Typowe. Teraz zrobiło się tam tak okropnie, że nawet przestępcy stamtąd uciekają. W zamian przyjeżdżają grandzić tutaj.
Coś było w tym, co mówił Månsson, ale Kollberg zadowolił się wzruszeniem ramion.
Zadzwonił telefon.
– Proszę. Twoja kolej – oznajmił Månsson z zapraszającym gestem.
Kollberg ze smętną miną podniósł słuchawkę.
Ale tym razem nie był to Malm, tylko Benny Skacke.
– Cześć – powiedział. – Jestem ciągle w Vellinge i czekam na pomoc drogową. Wygląda na to, że wóz ma pusty bak. Ale jest w dobrym stanie, nie ma co do tego wątpliwości. Skradzione rzeczy są w środku.
– Tylko za bardzo tam nie myszkuj i nie zostaw mnóstwa odcisków palców – ostrzegł go Kollberg.
– Nie – zapewnił Skacke. – Nie zrobię tego. Możesz mi zaufać. Ale chciałem pomówić o czymś innym.
Benny Skacke zawsze czuł się niezbyt pewnie, kiedy rozmawiał z Kollbergiem. Mieli trochę wspólnych przejść, o których Skacke najchętniej by zapomniał.
– Śmiało, chłopcze – zachęcił go Kollberg. – Czego chcesz?
– Cóż, Vellinge to po części nadal taka miejscowość, gdzie ludzie wszystko o sobie wiedzą, Chociaż leży w rejonie Malmö.
– Czego się dowiedziałeś?
– Jeden z tutejszych stwierdził kradzież samochodu w niedzielę. Choć chyba wcześniej tego nie zgłaszał. Zresztą jego żona zgłosiła.
– Dobra robota, Benny – pochwalił go Kollberg. – Daj mi numer i inne dane, żebyśmy mogli rozesłać ogłoszenia.
Kollberg zanotował szczegóły. Potem wysłał je teleksem.
– To trzyma się kupy – stwierdził Månsson.
– Mhm – potwierdził Kollberg. – Zaczyna być widoczny jakiś związek.
– A zatem – powiedział Månsson. – Krister Paulson i ten Kasper robią razem skok. Ktoś ich widzi podczas włamania. Wóz patrolowy z Elofssonem, Borglundem i Hectorem przypadkiem jest w pobliżu. Zatrzymują samochód ze złodziejami. Krister Paulson strzela do Hectora i Elofssona, ale Hector wyciąga pistolet…
– Wyciągnął wcześniej – uściślił Kollberg.
– Dobrze, jak wolisz. W każdym razie zabija Kristera Paulsona. Kasper wpada w panikę, wskakuje do samochodu i odjeżdża. Udaje mu się przejechać przez most przy Höllviksnäs, jedyny trudny przejazd. Potem może wybierać boczne drogi, których nie mamy żadnych szans zamknąć ani skutecznie pilnować.
Kollberg nie był znawcą Skånii, ale wiedział, że Ljunghusen leży na przylądku odciętym przez kanał Falsterbo i prowadzi tam tylko jedna droga.