Uważnie studiował materac. Były na nim plamy, z pewnością do analizy, i kędzierzawe włosy.
– To wymaga badania technicznego. I musi być cholernie dokładne.
Nöjd skinął głową.
– To właściwe miejsce – stwierdził Martin Beck. – Nie ma wątpliwości. Wyrazy uznania dla trełłeborskiej policji.
Spojrzał na Nöjda i powiedział:
– Czy masz czym zapieczętować na nowo drzwi?
– No pewnie – odparł flegmatycznie Nöjd.
I poszli.
W chwilę później spotkali asystenta policji, który znalazł mieszkanie. Patrolował ulice pieszo, miał rude włosy i nie mówił ze skåńskim akcentem.
– Dobra robota – pochwalił Martin Beck.
– Dziękuję.
– Przesłuchałeś sąsiadów?
– Tak, ale to nic nie dało. Głównie starsze osoby. Zwrócili uwagę, że czasem byli tam wieczorem jacyś ludzie, ale większość z nich kładzie się spać o siódmej. Nigdy nie widzieli tam żadnego mężczyzny, tylko kobietę. Babcia, która ją widziała, skojarzyła sobie nagle, że to mogła być jedna z dziewczyn z cukierni. Ale dopiero wtedy, kiedy o tym napomknąłem. Kilku widziało natomiast czasem przez okno zaparkowany na ulicy beżowy samochód. Sądzili, że volvo.
Martin Beck pokiwał głową. Kawałki puzzli zaczynały wskakiwać na miejsce.
– Dobra robota – rzekł z poczuciem, że się powtarza.
– Ach, cała przyjemność po mojej stronie. Szkoda, że nie udało się nam wpaść na trop tego Kaja.
– Jeżeli on w ogóle istnieje – mruknął Nöjd.
– Istnieje – powiedział Martin Beck w drodze powrotnej na komisariat. – Możesz być pewny.
– Skoro tak mówisz.
Dzień był przenikliwie chłodny mimo wciąż czystego nieba. Na przystani cumował enerdowski prom o nazwie „Rugia”.
Wyjątkowo brzydki, pomyślał Martin Beck.
Od dłuższego czasu budowali coraz brzydsze statki.
Kaj, pomyślał. Szmatka. Opiłki niklu. Beżowe volvo. I ten niemożliwy Folke Bengtsson.
Ale teraz mimo wszystko patrzył na sprawy z nieco większym optymizmem.
Rozdział 25
Karl Kristiansson i Kenneth Kvastmo zupełnie do siebie nie pasowali. Chociaż jeździli tym samym radiowozem od półtora roku, nie bardzo mieli o czym rozmawiać i jeszcze mniej się lubili.
Kvastmo pochodził z Värmlandu, wielki kafar z blond czupryną, byczym karkiem i czołem jak tarka nad szerokim mięsistym nosem. Jako policjant był uparty i dokładny, gorliwy i agresywny. Służbista, krótko mówiąc. Poza tym bardzo ciekawy.
Kristiansson zawsze był leniwy, a z wiekiem gnuśniał coraz bardziej. Prawie nigdy nie myślał o służbie, najczęściej o totalizatorze piłkarskim i jedzeniu, a czasem o tym, że boli go stara rana postrzałowa. Inny policjant postrzelił go w kolano parę lat temu, dokładnie trzeciego kwietnia 1971 roku. Ze wszystkich pechowych dni w jego życiu ten był najgorszy.
W tamtą zimną sobotę stracił najlepszego kumpla, a sam został postrzelony, poza tym trafił minimalną czwórkę w swoim niezawodnym systemie totalizatorskim.
Kristiansson uważał Kvastmo za niereformowalnego bałwana, który tylko narzekał i marudził na wszystko oraz wszystkich, i do tego komplikował pracę ciągłymi interwencjami.
Sam Kristiansson nie wtrącał się do niczego, chyba że na wyraźny rozkaz albo został bardzo mocno sprowokowany. A dopóki siedział w radiowozie i zadowalał się wyglądaniem przez szybę niewidzącymi niebieskimi oczami, nie był łatwo dostępny nawet dla najbardziej notorycznych prowokatorów.
Ale Kvastmo robił wszystko, by komplikować życie. Toczył nieprzerwany bój z gangsterami. Choć szwedzka policja miała uregulowane zasady awansowania i gromadzenie zasług w żaden sposób się nie opłacało, on ciągle gonił za sprawami, w których należało podjąć jakieś działania. A że społeczeństwo było takie, jakie było, rzadko musiał długo szukać. Jego marzeniem było przeniesienie do osławionego rejonu Östermalm, w którym zupełnie niepotrzebnie aresztowano dziennie pięć razy więcej ludzi niż we wszystkich pozostałych rejonach sztokholmskich razem wziętych. Nowe prawo pałki dawało nadgorliwym policjantom większe możliwości nękania ludzi, zwłaszcza młodych, ponieważ nie mieli dokąd pójść. Ludzie tego rodzaju byli z definicji podejrzani i należało ich zatrzymać. Potem można ich było przetrzymać sześć godzin w areszcie, przećwiczyć i wypuścić, żeby zrobić nową obławę według wzorców militarnych i zawlec tych samych ludzi do policyjnych busów. Kvastmo uważał, że to właściwy porządek rzeczy, ale niestety pełnił służbę w rejonie, w którym szefostwo nie było tak żądne krwi.
Podczas wielu miesięcy w patrolowym wozie Kristiansson nauczył się w każdym razie paru rzeczy. Negatywnej: od Kvastmo nie dało się pożyczyć nawet piątki. Ale i pozytywnej: Kvastmo był niemal uzależniony od kawy i kiedy stawał się nieznośny, wystarczyło zaproponować kawową przerwę.
Brązowy płyn miał zdumiewająco pozytywny skutek. Kvastmo potrafił siedzieć cicho przez co najmniej pół godziny, często nawet dłużej, siorbiąc, delektując się i wrzucając w siebie z mlaskaniem ciastka francuskie i marcepan.
Ale gdy tylko wsiadał do radiowozu, wszystko znów trafiał szlag. Zaczynało się zrzędzenie o społeczeństwie złodziei i ściganiu podejrzanych.
Kristiansson nie przepadał za kawą, ale uważał, że jest to cena, jaką musi płacić za chwile spokoju w pracy.
Teraz skończyli właśnie długi kawowy seans i znów znaleźli się w radiowozie, czarno-białym plymouth z reflektorami i światłami odblaskowymi, krótkofalówką i wszystkimi szykanami.
Radiowóz z kolei znajdował się na Essingeleden, drodze szybkiego ruchu, która biegnie po długim wysokim moście nad fiordami i szkierami od południa do samego serca Sztokholmu.
Kristiansson prowadził flegmatycznie, a Kvastmo wypowiedział jeden ze swoich stałych tekstów:
– Czemu nie odpowiadasz, Kalle?
– Co?
– Mówię ci o ważnych rzeczach, a ty nie słuchasz.
– Pewnie, że słucham.
– Naprawdę? Akurat. Siedzisz i myślisz o czymś innym.
– Tak sądzisz?
– O czym myślisz?
– Tja.
– Na pewno o dziewczynach.
– Nnie.
Tak naprawdę Kristiansson myślał o płatkach owsianych z dżemem truskawkowym i zimnym mlekiem, ale chcąc przemóc głód, przywołał zamiast tego obraz wyjątkowo odrażających rozłożonych zwłok, które dzięki uporowi Kvastma udało im się znaleźć zeszłego lata. Ponieważ nie chciał narazić się na śmieszność, zdradzając swoje najskrytsze myśli, zastanawiał się nad inną odpowiedzią. Wkrótce miała mu się przydać. Kvastmo powtórzył:
– No, o czym myślisz? I czemu nie odpowiadasz?
I Kristiansson odpowiedział:
– O tym, że Leeds rozegrał dwadzieścia osiem meczów ligowych bez porażki, a Millwall dostał w tyłek już pięć razy u siebie. To bez sensu.
– Idiota – zawyrokował Kvastmo. – Jak doświadczony policjant może myśleć o czymś takim? To przecież nie są nawet szwedzkie drużyny.
Kristiansson przyjął to bardzo źle. Pochodził ze Skånii, a w południowej Szwecji słowo „idiota” miało bardzo obraźliwy wydźwięk. Właściwie najgorsze wyzwisko, jakie można usłyszeć.
Kvastmo zupełnie tego nie wyczuł i ciągnął beztrosko:
– Chodzi mi o to, że mamy marną ochronę prawną, a góra jest zbyt rozlazła. Wielu naszych kolegów nie dba o ubiór i nikt z tym nic nie robi. Pamiętasz tego na motorze latem? Tego, który nawet nie miał na głowie czapki? I jechał z kurtką na bagażniku?
– Przecież było trzydzieści pięć stopni.
– Czy to ma jakieś znaczenie? Policjant jest policjantem w każdą pogodę. Czytałem w gazecie, że w Nowym Jorku policjanci często wtapiają się w asfalt w czasie upału. Trwają na posterunku i trzeba ich podważać, kiedy przychodzi zmiana. Jeśli w ogóle przyjdzie.