Szanse byłyby minimalne, gdyby czerwony pershing nie skręcił z autostrady w stronę centrum miasta. Musiał przy tym zmniejszyć prędkość i Kristiansson nie stracił go z oczu.
Trwał hałaśliwy pościg na pustych ulicach. Z tego, co rozumiał Kristiansson, bandyta nie próbował uciekać i radiowóz był tylko paręset metrów za nim, kiedy czerwony jaguar gwałtownie zahamował przed budynkiem przy Nybrogatan w dzielnicy Östermalm. Kierowca wyskoczył i przebiegł przez chodnik, nawet nie zamknąwszy drzwi wozu na zamek.
Przed postrzeleniem Kristiansson pełnił służbę w Solnie, a jeszcze wcześniej w Malmö i nie znał zbyt dobrze stolicy. Gdyby się lepiej orientował w Sztokholmie, pewnie by się trochę zdziwił, że bandzior znika w szpitalu fundacji Betania.
Nawet jeśli Kvastmo rozpoznał budynek, nie wzbudziło to w nim żadnych wątpliwości.
Nic, co robił przestępca, nie mogło go zaskoczyć. Często powtarzał, że w dzisiejszych czasach można się spodziewać po gangsterach dokładnie wszystkiego. Teraz też powiedział zdecydowanym głosem:
– W dzisiejszych czasach można się spodziewać wszystkiego. Prawda, Kalle? Ale teraz go mamy. Ciekawe, czy będzie zaskoczony. Dla pewności wejdźmy obaj, co?
Kristiansson stanął tuż za czerwonym samochodem. Przyglądał mu się przez szybę i spojrzał z powątpiewaniem na drzwi wejściowe, w których zniknął mężczyzna.
– Nnie – odrzekł.
Kvastmo wyjątkowo nic nie powiedział. Otworzył drzwi i się wychylił. Na twarzy miał wyraz determinacji.
– Numer się zgadza – powiedział Kristiansson. – FZK zero jedenaście. Ten sam.
– A czego się spodziewałeś?
– Tja.
– Pospiesz się – ponaglił go Kvastmo.
Kristiansson westchnął i wysiadł. Poprawił pendent, obszedł samochód i ociągając się, podążył za kolegą przez chodnik.
Kvastmo wmaszerował zdecydowanym krokiem przez drzwi wejściowe, potem po schodach i przez następne półotwarte drzwi.
Weszli do pomieszczenia, które przypominało poczekalnię. Zobaczyli przed sobą drzwi z mleczną szklaną szybą. Za nimi ktoś mówił ściszonym głosem.
Kvastmo rzucił Kristianssonowi porozumiewawcze spojrzenie, chwycił za klamkę i otworzył drzwi.
Kristiansson został na progu. Czuł się bardzo niepewnie. Zobaczył dwie osoby, mężczyznę z jaguara, który teraz miał na sobie zielony płaszcz z dziwnego materiału, i kobietę w średnim wieku. Ona też była dziwnie ubrana – jak pielęgniarka albo zakonnica.
Trzymała parę rękawiczek z tworzywa, a mężczyzna najwyraźniej zamierzał je włożyć.
On też zobaczył Kvastma, który przeniósł prawą dłoń z kabury pistoletu do kieszonki na piersi, wyjął z niej notes i długopis i wrzasnął:
– Co tu się dzieje?!
Mężczyzna rzucił roztargnione i lekko zdziwione spojrzenie na obu policjantów. Potem włożył dłonie w przezroczyste rękawiczki i powiedział:
– Dziękuję za pomoc.
Odwrócił się do nich plecami, wyraźnie zamierzając wyjść. Kvastmo poczerwieniał i ryknął donośnym głosem:
– Co za bezczelność! Jak się pan nazywa? Prawo jazdy proszę. Wykonujemy tylko naszą pracę. Kolega może poświadczyć. Prawda, Kalle?
– Kolega wykonuje tylko swoją pracę – potwierdził Kristiansson, przestępując z nogi na nogę.
Mężczyzna przestał się nimi interesować. Kobieta włożyła mu maskę ochronną na twarz i właśnie zrobił krok w stronę dużych podwójnych drzwi, kiedy Kvastmo chwycił go mocno za ramię i powiedział:
– Dość tych głupstw. Inaczej łaskawy pan pójdzie z nami.
Mężczyzna w zielonym stroju odwrócił się, rzucił Kvastmowi nierozumiejące spojrzenie i go uderzył.
To był piękny cios, szybki i mocny. Trafił dokładnie w podbródek i Kvastmo z miękkim plaśnięciem usiadł na podłodze. Notes i długopis wypadły mu z ręki, a jego spojrzenie, jeśli to możliwe, stało się jeszcze bardziej puste.
Kristiansson nie kiwnął nawet palcem w bucie, tylko powiedział:
– O Jezu.
Mężczyzna i kobieta wyszli z pokoju. Masywne drzwi zamknęły się za nimi. Klucz obrócił się w zamku.
Kvastmo wciąż siedział na podłodze. Bardzo przypominał Harry’ego Perssona po słynnym nokaucie w walce z Johnnym Widdem.
– O Jezu – powtórzył Kristiansson.
Po jakiejś minucie Kvastmo się pozbierał. Oprzytomnienie było jednak niepewne, a w każdym razie trudne do oceny. Przez chwilę pełzał na czworakach, po czym ciężko i niepewnie stanął na nogi.
– To będzie drania drogo kosztować – wystękał. – Pobicie urzędnika na służbie.
Chwycił za podbródek i zaskomlał jak ranny pies. Mówienie sprawiało mu ból.
– Kalle – szepnął niemal niedosłyszalnie. – Nie mogę mówić.
Zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, pomyślał Kristiansson. Potem popadł w melancholię.
Teraz na pewno znów będą problemy. Czemu zawsze muszą być jakieś nieprzyjemności? – pomyślał z niechęcią. Choć prawie nigdy nic nie robię, by je sprowokować.
Objął Kvastma ramieniem, by dać mu oparcie, i powiedział:
– Chodźmy stąd.
– Właśnie – rzekł Kvastmo. – Musimy iść i to zgłosić. Dostanie za to miesiąc. Co najmniej. Nie, trzy miesiące i odszkodowanie za ból i cierpienie.
Kiedy mówił, brzmiało to tak, jakby miał usta pełne masy migdałowej.
Rozdział 26
Gunvald Larsson był wściekły. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz tak się rozzłościł. Walnął wielką owłosioną dłonią w biurko i nakazał ciszę.
Rok temu awansował na inspektora kryminalnego. Regulowana ścieżka awansu nie pozostawiała wielkiego wyboru – albo musiał dostać kopniaka w górę, albo zostać zwolniony.
Nowy tytuł go nie zmienił, tylko lata, teraz czterdzieści osiem, powoli zostawiały swój ślad. Nie urósł, ale ważył już trochę ponad sto kilo i linia jasnych, zaczesanych do tyłu włosów przesunęła się, tworząc zakola nad skroniami. Był silniejszy od wszystkich, przynajmniej tak się czuł – potężny fizyczny przeciwnik dla każdego.
Dyskusja z nim też była sporym wyzwaniem.
– Nie stój tak i nie bełkocz od rzeczy, chłopie – powiedział do Kvastma. – Nie umiesz mówić?
– Tak, choć z trudnością – odrzekł Kenneth Kvastmo bardziej wyraźnym głosem.
Gunvald Larsson zwrócił się do Kristianssona:
– To zadziwiające, jak często się spotykaliśmy w podobnych okolicznościach w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Czy to dlatego, że jesteś jeszcze większym bałwanem od tych wszystkich idiotów, którzy zaśmiecają szeregi policji w tym mieście?
– Nie wiem – odrzekł Kristiansson nieszczęśliwym głosem. Obaj policjanci stali na baczność przy drzwiach. Dla Kristianssona taka sytuacja bynajmniej nie była czymś niezwykłym, dla Kvastmo jednak zupełną nowością i bardzo się tym przejął.
– Czy będziecie tacy uprzejmi i opowiecie, co właściwie się zdarzyło? – zapytał Gunvald Larsson.
Tonem, który w jego mniemaniu był łagodny i pełen zrozumienia.
– Tak… – bąknął Kristiannson i spojrzał wyczekująco na Kvastma. Ten jednak nadal milczał.
– Patrolowaliśmy rutynowo Essingeleden – powiedział cicho Kristiansson. – I nagle wyprzedził nas ten… pan pędzący czerwonym jaguarem.
– Z niedozwoloną prędkością – dodał Kvastmo.
– Co wtedy zrobiliście?
– Dogoniliśmy go – rzekł Kristiansson.
– A co on zrobił w tej sytuacji?
– Pomachał mi ręką – powiedział Kristiansson. – A potem odjechał.
Miał tak cielęcą minę, że Gunvald Larsson poczuł się nagle o kilka lat starszy i o wiele kilogramów cięższy. Westchnął głęboko i rzucił: