– I wtedy zaczęliście pościg?
– Myśleliśmy, że to ten morderca policjanta – tłumaczył się Kvastmo.
– Bo miał blond włosy i wyglądał jak dziewiętnastolatek o dziecinnej buzi?
Kvastmo nie odpowiedział. Gunvald Larsson rzekł:
– Sprawa przedstawia się tak, że ma pięćdziesiąt siedem lat i jest profesorem medycyny. Spieszył się, by odebrać powikłany poród bliźniaczy. Wiecie, co to znaczy?
Kristiansson skinął głową. Sam miał dzieci.
– A jednak jechał za szybko – upierał się Kvastmo.
– Ty kretynie – warknął Gunvald Larsson.
– To zniewaga urzędnika – stwierdził Kvastmo.
Kristiansson zmarszczył brwi.
– Jeżeli z ust przełożonego, to nie – oświadczył.
– Poza tym ten profesor dzwonił na policję dziesięć minut wcześniej i prosił o eskortę – powiedział Gunvald Larsson. – Myślał więc, że przybyliście mu pomóc. Co robiliście dziesięć minut wcześniej?
– Piliśmy kawę – odrzekł ponuro Kristiansson. – Nie było nas w samochodzie, więc nie mogliśmy słyszeć radia.
– Ach tak – odparł Gunvald Larsson zrezygnowanym głosem. – A potem ścigacie go w szpitalu i próbujecie mu przeszkodzić w wejściu na salę operacyjną. I jeszcze macie czelność zgłosić go za użycie przemocy wobec policjanta. Sam w podobnej sytuacji pewnie bym was zabił.
– Nikogo nie zgłaszałem – wymamrotał Kristiansson.
– Sam naczelny komendant mówił… – zaczął z emfazą Kvastmo, ale Gunvald Larsson przerwał mu natychmiast, wrzeszcząc:
– Nawet o nim nie wspominaj, bo wyrzucę was przez okno!
– To nie jest lojalne – stwierdził Kvastmo.
Gunvald Larsson wyprostował się na całą swoją imponującą wysokość, wskazując palcem jak Karol XII, jednak nie na Rosję, tylko na drzwi i zagrzmiał:
– Wynocha! I natychmiast wycofajcie to zgłoszenie.
W godzinę później odebrał telefon, który sprawił, że jego błękitne oczy pociemniały ze złości.
– Malm z tej strony. Szef dowiedział się, że zachowujesz się nielojalnie wobec naszych jednostek patrolujących. To mu się nie podoba. Teraz, kiedy jesteś moim podwładnym, masz nad sobą panować. Inaczej poniosę konsekwencje.
– Co? – jęknął Gunvald Larsson.
Tyle tylko zdołał z siebie wydobyć.
– Morderca policjanta jest zresztą otoczony w Midsommarkransen – oznajmił lekkim tonem Malm. – Razem z gangsterem nazwiskiem Lindberg. Możesz tam jechać z Kollbergiem. Jeśli zdążycie. W każdej chwili możemy uderzyć. Ja dowodzę osobiście. Jestem w komendzie południowej.
Gunvald Larsson cisnął słuchawkę i pospieszył do pokoju obok, gdzie siedzieli Kollberg i Einar Rönn, grając w okręty.
Rönn był policjantem, którego wyróżniały czerwony nos i norrlandzki akcent. Miał długie doświadczenie w wydziale zabójstw i dlatego został odkomenderowany do specjalnego komanda Malma.
– Szybko – ponaglił ich Gunvald Larsson. – Dzwonił sam desperado i powiedział, że otoczyli Ronniego Kasperssona i Bochna w Midsommarkransen.
– Desperado? – rzucił pytającym tonem Rönn.
– Tak, Malm oczywiście. Jedziemy. Mój wóz będzie najlepszy.
– Biedny chłopak – powiedział Kollberg. – Ale z Bochnem mam na pieńku.
Ronnie Kaspersson wszedł prosto w pułapkę, kiedy jechał z Maggan do Midsommarkransen, nie mógł jednak o tym wiedzieć.
Nowym facetem Maggan był mianowicie Bochen Lindberg we własnej osobie, a mieszkanie pozostawało pod stałą obserwacją.
Można było powiedzieć o tej straży, że trzymali ją wyjątkowo apatyczni i pozbawieni polotu policjanci w cywilu, którzy stali zbyt daleko od domu z powodu często manifestowanej przez Bochna wrogości i impertynencji, a prócz tego mieli zbyt małe doświadczenie w obserwacji.
Bochen przeczuwał jednak, że tam są, i na widok Ronniego Kasperssona pokręcił głową, mówiąc:
– Nie trafiłeś w dobre miejsce, Kasper.
Ronnie Kaspersson nie mógł jednak pójść gdzie indziej i choć Bochen był draniem, to jednak draniem dobrodusznym, bo zaraz potem dodał:
– Zostań tu, Kasper, znam zajebiste miejsce, dokąd możemy uciec, gdyby próbowali nas stąd zabrać. Zresztą nikt cię na pewno nie pozna w tej fryzurze.
– Tak myślisz?
Ronnie Kaspersson był przestraszony i zgnębiony, a teraz zupełnie stracił poczucie bezpieczeństwa. Wcześniej był tylko wyalienowany, jak to określił psycholog w opiece społecznej.
– No – powiedział Bochen. – Nie dołuj się. Zabiłeś przypadkiem glinę, a ja babkę, która wyskoczyła nie wiadomo skąd. Zdarza się najlepszym.
– Tylko że ja nikogo nie zabiłem.
– Dla nich to bez różnicy, więc nie ma czym się martwić. Zresztą, jak mówiłem, nikt cię nie rozpozna.
Lindberg sam był wielokrotnie śledzony przez policję i nie mógł wykluczyć, że nadal jest obserwowany, ale przyjmował sytuację z olimpijskim spokojem i wręcz przesadnym poczuciem humoru.
– Byli już tutaj i zrobili rewizję – powiedział. – Nawet dwa razy, więc nieprędko wrócą. Jedyna przykrość, że Maggan będzie cię musiała przez jakiś czas utrzymywać. A ma już mnie na karku.
– Tja – odparła Maggan. – Dostajesz przecież forsę z urzędu pracy i z opieki, więc jakoś dajemy radę. Ale musicie się liczyć z kaszanką, spaghetti i takimi tam.
– Jak tylko uda mi się wyrwać bez ryzyka do domku w Södertörn, będzie pasztet z gęsich wątróbek i szampan – obiecał Bochen. – To pewne. I to już niedługo. No, Kasper.
Bochen otoczył Kaspra ramieniem, by dodać mu otuchy. Był ponad dwadzieścia lat starszy i Kasper zaczął go wkrótce postrzegać prawie jak kogoś w rodzaju ojca, a przynajmniej dorosłego, który go rozumiał. W życiu Ronniego Kasperssona nie było wielu takich osób. Rodzice pochodzili z epoki kamiennej, można im było co najwyżej współczuć, że siedzą śmiertelnie znudzeni w pięknym szeregowym domku, z kupionym na raty samochodem w garażu i wzrokiem utkwionym w kolorowy telewizor. Nie myśleli o niczym prócz tego, by starczyło im pieniędzy i jakim nieudacznikiem jest ich syn.
Mimo tego wszystkiego, co dla niego zrobili.
To był wciąż powracający argument.
Czasami rozmawiali o polityce. Byli zdeklarowanymi socjaldemokratami i mogli godzinami wałkować zalety gospodarki mieszanej. Wszystko świetnie się układało prócz tego, że nigdy nie chciało wystarczyć kasy i dzisiejsza młodzież nie była dość wdzięczna za to wszystko, co ma.
Tego, że sami dawno temu zatracili się w prymitywnym materializmie, nie chcieli wcale zauważyć, podobnie jak tego, że on sam i wielu innych z jego pokolenia cierpiało z powodu wymuszonego bezrobocia i rozpaczliwie tęskniło za czymś, co mogło się stać dającą choćby najmniejszą nadzieję i poczucie sensu siłą napędową.
Społeczeństwo jako takie było czymś abstrakcyjnym i wrogim, kierowanym przez zbieraninę nadętych zer, które ogólnie rzecz biorąc, nienawidziły jego i jego kumpli tylko za to, że istnieją.
Bochen był dorosłym, któremu udało się z tego wyłamać bez odbierania sobie życia, choć uważał, że cały system jest manipulowany przez kilka bogatych rodzin i zbliżoną liczbę tępych, skorumpowanych polityków, którzy żyli głównie z powtarzania tych samych kłamstw, na przykład twierdząc, że wszyscy są równi i wszystko układa się dobrze, a wkrótce będzie jeszcze lepiej.
Nieporównywalna wielkość i szczęście, które w wielu innych częściach świata wiązały się w oczywisty sposób ze zwykłą, uczciwą pracą, były sprawą poruszaną raz na trzy lata przez kilka tygodni, to znaczy podczas kampanii wyborczych, napuszonym, górnolotnym językiem, z którego przebijały fałsz i perfidia.