Выбрать главу

– Jasne. Od ręki. Zaczekaj chwilę.

Kollberg czekał, słysząc w słuchawce, jak Skacke przetrząsa biurko. Trzaskanie szuflad, szelest papieru, mamrotanie, a potem głos Skackego:

– Mam. Przeczytać ci?

– Wielkie dzięki – rzekł Kollberg. – A jak myślisz, dlaczego pytałem?

Zanotował numer, który podał mu Skacke. Potem powiedział:

– Będziesz tam przez najbliższą godzinę?

– Tak, muszę dokończyć ten raport. To mi zajmie całe przedpołudnie. A co?

– Zadzwonię jeszcze – rzekł Kollberg. – Jest parę rzeczy, o których chciałbym z tobą pogadać, ale teraz nie mam czasu. Cześć.

Tym razem Kollberg nie odłożył słuchawki, tylko wcisnął kciukiem i małym palcem przyciski w widełkach, zaczekał chwilę na wolny sygnał i wybrał nowy numer.

Wszystko zdawało się iść jak z płatka tego ranka. Kierownik Państwowego Laboratorium Techniki Kryminalistycznej odebrał po pierwszym sygnale.

– PLTK. Hjelm.

– Cześć, tu Kollberg.

– Aha. Czego chcesz?

W głosie Hjelma brzmiała rezygnacja – przeczuwał, że Kollberg zadzwonił tylko po to, by zburzyć jego spokój. Kollberg, o ile pamiętał, nie rozmawiał z nim od dobrych kilku tygodni. Oskar Hjelm był jednak mizantropem, czuł się niedoceniany i traktowany nonszalancko przez niewdzięcznych kryminalnych, którzy zasypywali go zadaniami niemożliwymi do wykonania.

Prawie zawsze udawało mu się je rozwiązać, ceniono go też jako świetnego profesjonalistę, wytrwałego, dokładnego i pełnego inwencji. Nie wszyscy jednak potrafili mu to okazać albo poświęcić czas na wysłuchanie zbyt trudnych dla laika, niepotrzebnie zawiłych i szczegółowych opisów analiz laboratoryjnych lub badań technicznych.

Kollberg dobrze wiedział, jak do niego podejść, po dobroci i z pochlebstwem, ale nie miał cierpliwości, by długo drążyć temat, a pochlebstwo nie leżało w jego naturze.

– Chodzi o samochód – powiedział.

– Ach tak – westchnął Hjelm. – W jakim stanie? Zgnieciony, spalony, utopiony…

– Nie, nic z tych rzeczy. Zupełnie normalny samochód, który stoi zaparkowany w Midsommarkransen.

– I co miałbym z nim zrobić?

– To beżowe volvo. Dam ci adres i numer rejestracyjny, a także numer podwozia i silnika. Masz długopis?

– Tak, mam – odparł zniecierpliwionym głosem Hjelm. – Kartkę też. No?

Kollberg podał mu dane i czekał, aż Hjelm zanotuje. Potem powiedział:

– Czy możesz tam wysłać któregoś ze swoich chłopaków, by sprawdził, czy numery się zgadzają? Jeżeli numer podwozia i silnika będzie taki sam, jaki ci podałem, niech go wywiezie do Solny. Jeżeli nie, niech go tam zostawi i natychmiast zadzwoni.

Hjelm nie odpowiedział od razu. W końcu rzekł kwaśno:

– Dlaczego sam nie pójdziesz popatrzeć albo nie wyślesz kogoś od was? To przecież po drugiej stronie ulicy. Jeśli to nie ten samochód, ktoś od nas niepotrzebnie pojedzie do Solny. Mamy mnóstwo roboty…

Kollberg przerwał jego tyradę:

– Po pierwsze, jestem zupełnie pewny, że to ten samochód, po drugie, nie mam kogo posłać, po trzecie, samochód to wasza działka, ponieważ będzie musiał przejść badanie techniczne.

Zrobił przerwę na złapanie oddechu i dodał łagodniejszym tonem:

– Poza tym ty i twoi ludzie wiedzą, jak się obchodzić z takimi rzeczami. My na pewno byśmy tam narobili bałaganu, zostawili odciski palców i zniszczyli ważne ślady. Najlepiej, żebyście wy jako eksperci zajęli się samochodem od samego początku.

Miał wrażenie, że brzmi fałszywie i przymilnie.

– Tak, mogę tam kogoś posłać – powiedział Hjelm. – Co mielibyśmy dokładnie zrobić? Pobrać jakieś specjalne próbki czy co?

– Niech jeszcze u was postoi – odrzekł Kollberg. – Martin zadzwoni do ciebie później i powie, co macie zrobić.

– Okej – zgodził się Hjelm. – Zaraz tam poślę któregoś z chłopaków. Choć właściwie nie mam teraz nikogo wolnego. I nie wiem, gdzie postawię samochód. Mamy w tej chwili pięć samochodów do przeglądu. A w laboratorium leżą całe stosy wszelkich możliwych szmatek do zbadania. Wiesz, co na przykład dostaliśmy wczoraj?

– Nie – odparł Kollberg słabym głosem.

– Dwie beczki śledzi w słonej zalewie. Ryby zostały rozcięte i zaszyte z powrotem, a w brzuchu każdego śledzia leżała plastikowa paczuszka z morfiną. Wiesz, jak pachnie człowiek po nocy spędzonej na czyszczeniu śledzi, z rękami po łokcie w zalewie?

– Nie, ale mogę to sobie wyobrazić – powiedział Kollberg i się roześmiał. – Co zrobiliście potem ze śledziami? Pieczony śledź w sosie cebulowym jest bardzo dobry. Mogę dać ci przepis.

– Dobrze ci żartować – rzekł urażony Hjelm. – W mojej pracy mało jest do śmiechu.

Rozłączył się, a Kollberg wciąż parskał tłumionym śmiechem, odkładając słuchawkę.

Na myśl o pieczonym śledziu poczuł głód, chociaż dopiero co zjadł śniadanie.

Siedział przez chwilę, rysując esy-floresy na bloczku papieru i myśląc o następnej rozmowie. Potem znów chwycił za słuchawkę.

– Inspektor kryminalny Skacke.

– Cześć, to znowu ja. Skończyłeś już raport?

– Nie, niezupełnie. O czym chcesz porozmawiać?

– O tym volvo, które Kaspersson ukradł w Vellinge – mówił Kollberg. – Czy masz gdzieś pod ręką zgłoszenie kradzieży?

– Mam w szufladzie. Zaczekaj chwilę.

Tym razem nie odłożył słuchawki, a znalezienie właściwego blankietu zajęło mu tylko pół minuty.

– Mam – powiedział.

– Dobrze – odrzekł Kollberg. – Nazwisko właściciela?

Miał wrażenie, że upłynęła cała wieczność, nim Benny Skacke odpowiedział.

– Kaj Evert Sundström.

Dobra odpowiedź, pomyślał Kollberg.

Nie był specjalnie zdziwiony, ale poczuł dobrze znany dreszcz zadowolenia, że rozumował prawidłowo. Może także drgnienie czegoś, co leżało głęboko zakorzenione w ludzkiej naturze – instynkt polowania, wietrzenie za zdobyczą.

„To coś, co masz w sobie z rudego lisa, i trochę z zająca”, pomyślał. Ekelöf. Później, kiedy będę miał czas, przypomnę sobie cały wiersz, jest piękny.

– Lennart?

– Tak, słyszałem. Kaj Evert Sundström. Ale to nie on zgłosił kradzież, prawda?

– Nie, jego żona. Cecilia Sundström.

– To było u nich w Vellinge?

– Tak, mieszkają w willi. Samochód stał w garażu otwartym od strony podwórza. Nie ma drzwi, więc złodziej widział go z ulicy.

– Spotkałeś ich oboje, kiedy tam byłeś? – zapytał Kollberg.

– Tak, ale rozmawiałem głównie z nią. On prawie się nie odzywał.

– Jak wyglądał?

– Koło pięćdziesiątki. Jakieś metr siedemdziesiąt wzrostu. Chudy, ale nie taki żylasty, tylko raczej chorobliwie. Blond włosy, lekko siwiejące. Albo prawie białe. Miał okulary w ciemnych oprawkach.

– Kim jest z zawodu?

– Fabrykant.

– Fabrykant czego?

– Nie wiem – odrzekł Skacke. – Taki zawód podała jego żona w zgłoszeniu.

– Czy podał powód, dla którego nie zgłosił kradzieży?

– Nie, ale jego żona powiedziała, że chciała iść na policję już w poniedziałek rano, lecz on myślał, że samochód się znajdzie, więc powinni zaczekać.

– Czy przypominasz sobie coś jeszcze z tej rozmowy? Rozmawiali o czymś ze sobą?

– Nie, głównie o samochodzie. Zapytałem, czy coś widzieli lub słyszeli w niedzielę rano, ale nie. Rozmawiałem właściwie z żoną, to ona otworzyła i potem staliśmy w holu. On pojawił się na chwilę i powiedział, że wie tylko tyle, iż samochodu nie było, kiedy wyszedł z domu koło południa.