Выбрать главу

Martin Beck wyprostował się, mówiąc:

– Teraz mogę wejść i czegoś się dowiedzieć.

– Mam iść z tobą czy zaczekać? – zapytał Skacke. Martin Beck otworzył drzwi radiowozu i wysiadł. Schylając się, powiedział:

– Może się pozbiera i lekarze pozwolą mi niedługo z nim porozmawiać. Dobrze byłoby mieć przy tym magnetofon.

Skacke przekręcił kluczyk w stacyjce.

– Zaraz przywiozę – oznajmił.

Martin Beck skinął głową i Skacke odjechał.

Kaj Sundström został przewieziony na oddział intensywnej opieki medycznej i Martin Beck widział jego żonę przez szklane drzwi poczekalni. Stała przy oknie odwrócona do nich plecami, wyprostowana i nieruchoma.

Martin Beck czekał na korytarzu. Po chwili usłyszał stukot drewniaków i zobaczył idącą w jego stronę kobietę w białym fartuchu i dżinsach. Znikła jednak w jakichś drzwiach, nim zdążył cokolwiek powiedzieć. Podszedł do tych drzwi. Przeczytał napis Lekarz dyżurny na tabliczce, zapukał i otworzył, nie czekając na odpowiedź.

Kobieta stała przy biurku, przeglądając plik szpitalnej dokumentacji. Znalazła właściwy dokument, coś na nim zanotowała, wpięła w skoroszyt i położyła na półce ściennej z tyłu.

Potem spojrzała pytająco na Martina Becka, który pokazał jej legitymację i przedstawił sprawę.

– Nic jeszcze nie mogę powiedzieć – rzekła. – Właśnie robią mu masaż serca. Ale może pan zaczekać.

Była młoda, miała wesołe piwne oczy i ciemnoblond włosy splecione w gruby, opadający na plecy warkocz.

– Dopilnuję, żeby pana poinformowali – obiecała i wyszła szybkim krokiem z pokoju.

Martin Beck podszedł do półki i przeczytał dziennik choroby. Nie dotyczył Kaja Sundströma.

Na ścianie znajdował się mały aparat z ekranem, po którym z lewej do prawej strony przebiegał lśniący zielony punkcik. Pośrodku ekranu odbijał się i słychać było krótki wysoki dźwięk. Zielony punkt zakreślał regularną krzywą, a piskliwy dźwięk powracał z tą samą monotonną częstotliwością. Czyjeś serce biło normalnie. Martin Beck zakładał, że nie jest to elektrokardiogram Kaja Sundströma.

Po kwadransie, w ciągu którego nic się nie wydarzyło, Martin Beck zobaczył przez okno wracającego Skackego. Wyszedł, wziął magnetofon i kazał Skackemu jechać do domu.

Ten wyglądał na trochę zawiedzionego, tak jakby wolał zostać, ale Martin Beck nie miał dla niego żadnego zajęcia.

O wpół do jedenastej wróciła kobieta z warkoczem. Okazało się, że jest lekarzem dyżurnym.

Sundström przetrwał kryzys, odzyskał przytomność i jego stan był, w tych okolicznościach, dobry. Rozmawiał przez kilka minut z żoną, która już opuściła szpital. Teraz spał i nie wolno było mu przeszkadzać.

– Ale proszę przyjść jutro, to zobaczymy – powiedziała.

Martin Beck wyjaśnił jej sytuację i w końcu zgodziła się niechętnie, by porozmawiał z Kajem Sundströmem, jak tylko ten się obudzi. Zaprowadziła go do gabinetu, w którym mógł zaczekać.

W pokoju stały leżanka przykryta zielonym materiałem, stołek i stojak na gazety, w którym znajdowały się trzy zaczytane religijne pisemka. Martin Beck postawił magnetofon na stołku, położył się na leżance i patrzył w sufit.

Myślał o Kaju Sundströmie i jego żonie. Sprawiała wrażenie silnej kobiety. Silnej psychicznie. Równie dobrze mogły to być wyćwiczone zachowanie albo chłód emocjonalny.

Myślał o Folkem Bengtssonie, ale niezbyt długo. Potem pomyślał o Rhei i po chwili zasnął.

Kiedy lekarka dyżurna zbudziła go, dochodziło wpół do szóstej i jej piwne oczy nie były już takie wesołe.

– Obudził się – poinformowała. – Ale proszę nie przedłużać ponad to, co konieczne.

Kaj Sundström leżał na plecach i spoglądał w stronę drzwi. Młody mężczyzna w białym fartuchu i białych spodniach siedział na krześle w nogach łóżka i obgryzał paznokcie.

Podniósł się, kiedy Martin Beck wszedł.

– Zrobię sobie kawę – powiedział. – Proszę zadzwonić, zanim pan pójdzie.

Na półce nad wezgłowiem łóżka stał aparat podobny do tego, który Martin Beck widział w lekarskiej dyżurce. Trzy cienkie różnokolorowe przewody łączyły aparat z małymi okrągłymi elektrodami przyklejonymi plastrami do klatki piersiowej Kaja Sundströma.

Zielony punkcik zapisywał elektrokardiogram, ale piskliwy dźwięk słychać było bardzo słabo.

– Jak się pan czuje? – zapytał Martin Beck. Kaj Sundström skubał palcami prześcieradło.

– Tak sobie – powiedział. – Nie wiem. Nic nie pamiętam.

Nie miał okularów i bez nich jego twarz wydawała się młodsza i bardziej delikatna.

– Mnie pan pamięta? – zagadnął Martin Beck.

– Pamiętam, że pan przyszedł i wyszliśmy na dwór. Nic więcej.

Martin Beck wyciągnął spod łóżka niski stołek, postawił na nim magnetofon i przymocował mikrofon do brzegu łóżka. Przysunął sobie krzesło i usiadł.

– Pamięta pan, o czym rozmawialiśmy? – zapytał.

Kaj Sundström skinął głową.

– Sigbrit Mård – powiedział Martin Beck. – Dlaczego pan ją zamordował?

Mężczyzna na łóżku zamknął oczy, a kiedy znów je otworzył, wystękał:

– Jestem chory. Nie chcę o tym rozmawiać.

– Jak pan ją poznał?

– Pyta pan, jak się spotkaliśmy?

– Tak. Proszę opowiedzieć.

– Spotkaliśmy się w cukierni, w której pracowała. Wtedy zachodziłem tam czasem na kawę.

– Kiedy to było?

– Trzy, cztery lata temu.

– Tak? A potem?

– Zobaczyłem ją pewnego dnia w mieście i spytałem, czy ją gdzieś podwieźć. Zapytała, czy mógłbym ją zawieźć do domu w Domme, bo właśnie zostawiła samochód w warsztacie. Zawiozłem. Potem przyznała, że wymyśliła historyjkę z samochodem, bo chciała mnie poznać. Zostawiła wóz w Trelleborgu i następnego dnia pojechała autobusem.

– Wszedł pan z nią wtedy do domu? – zapytał Martin Beck.

– Tak, i się przespaliśmy. Pewnie chciał pan to wiedzieć.

Kaj Sundström rzucił na Martina Becka krótkie spojrzenie, po czym odwrócił głowę i patrzył w stronę okna.

– Czy dalej się spotykaliście u niej w domu?

– Tak, parę razy. Ale to było zbyt ryzykowne. Mam żonę, ona była wprawdzie rozwódką, ale tu jest tylu plotkarzy. Zwłaszcza tam, gdzie mieszkała. Więc postarałem się o małą garsonierę, gdzie mogliśmy się spotykać.

– Kochał ją pan?

Kaj Sundström parsknął.

– Kochał? Nie, ale byłem na nią napalony. Chciałem uprawiać z nią seks. Moja żona nie była już do tego taka chętna. Właściwie nigdy nie była. Pomyślałem więc, że mam prawo do tak zwanej kochanki. Ale moja żona wpadłaby w szał, gdyby się o tym dowiedziała. Natychmiast zażądałaby rozwodu.

– Czy Sigbrit Mård pana kochała?

– Chyba tak. Z początku myślałem, że potrzebuje kogoś do łóżka, tak jak ja, ale później zaczęła mówić o tym, bym się do niej przeprowadził.

– Kiedy zaczęła o tym mówić?

– Na wiosnę. Było nam razem dobrze, spotykaliśmy się raz w tygodniu w tym wynajętym mieszkaniu, a ona nagle zaczęła mówić, żebyśmy się pobrali i że chce mieć dziecko. Nie miało dla niej znaczenia, że już jestem żonaty i mam dzieci. Uważała, że wystarczy się rozwieść.

– Nie chciał pan się rozwodzić?

– Nie, broń Boże. Po pierwsze, jest nam całkiem dobrze razem, mojej żonie, mnie i dzieciom. Po drugie, oznaczałoby to dla mnie finansową katastrofę. Dom, w którym mieszkamy, jest mojej żony, i fabryka, którą kieruję, też należy do niej. W razie rozwodu zostawiłaby mnie bez grosza i straciłbym pracę. Mam pięćdziesiąt dwa lata. Harowałem w tej fabryce jak wół. Sigbrit nie była rozsądna, myśląc, że wszystko dla niej zostawię. Zależało jej też na pieniądzach.