Выбрать главу

Policzki Kaja Sundströma poróżowiały, kiedy mówił, i jego spojrzenie też nie było już takie pozbawione wyrazu.

– Zresztą zaczynałem powoli mieć jej dość – przyznał. – Już zimą zacząłem się zastanawiać, jak elegancko się z tego wywinąć.

Nie wybrał szczególnie eleganckiego sposobu, pomyślał Martin Beck. Głośno zaś powiedział:

– I co było dalej? Stała się zbyt uciążliwa?

– Zaczęła mi grozić – rzekł Sundström. – Powiedziała, że odwiedzi moją żonę. Musiałem obiecać, że sam z nią porozmawiam o rozwodzie, choć oczywiście wcale nie zamierzałem. Nie wiedziałem, co robić, leżałem bezsennie nocami…

Umilkł i zasłonił oczy ręką.

– Nie mógł pan powiedzieć żonie…

– Nie, to było wykluczone. Nigdy by nie zaakceptowała ani nie wybaczyła czegoś takiego. Jest w takich sprawach niezwykle zasadnicza, prawdziwa moralistka. Poza tym bardzo się obawia, co ludzie powiedzą, i chce zachować pozory. Nie, było tylko… nie było innego wyjścia.

Po chwili milczenia Martin Beck powiedział:

– Znalazł pan w końcu wyjście. Choć nie najlepsze.

– Tyle o tym myślałem, że doprowadzało mnie to do szaleństwa. Na koniec byłem już zdesperowany. Chciałem tylko się jej pozbyć, jej jazgotu i gróźb. Tak, brałem pod uwagę wszystkie możliwe sposoby. W końcu wpadłem na ten ze zboczeńcem, który mieszkał obok niej, i wymyśliłem, że jeśli upozoruję morderstwo na tle seksualnym, wszyscy pomyślą, że to on.

Spojrzał na Martina Becka z błyskiem w oku i powiedział z odcieniem triumfu w głosie:

– I tak pomyśleliście, prawda?

– Nie myślał pan o tym, że niewinny może zostać skazany za czyn, którego nie popełnił?

– Nie był niewinny. Przecież zamordował człowieka i nie powinien był w ogóle wyjść na wolność. Nie, nie myślałem o tym.

– Co pan zrobił?

– Zabrałem ją do samochodu, kiedy czekała na przystanku na autobus. Wiedziałem, że ma samochód w warsztacie. Potem pojechałem w miejsce, które wybrałem wcześniej. Myślała, że chcę uprawiać z nią seks. Latem robiliśmy to czasem na dworze.

Wbił nagle stężały wzrok w Martina Becka. Zmienił się na twarzy, otworzył usta, a ściągnięte wargi odsłoniły zęby. Zacharczał. Uniósł lewą rękę, a Martin Beck chwycił go za nadgarstek i wstał. Dłoń chorego ścisnęła konwulsyjnie jego rękę, szeroko otwarte oczy wpatrywały się wciąż w jeden punkt, w którym znajdowała się twarz Martina Becka. Policjant przeniósł wzrok i zobaczył, jak błyszczący zielony punkcik kreśli powoli na ekranie linię prostą. Z aparatu dobiegało słabe, monotonne pikanie.

Martin Beck poczuł, jak ręka, którą trzyma, wiotczeje, więc położył ją na kołdrze i nacisnął dzwonek, zanim wybiegł na korytarz.

W ciągu minuty w pokoju zaroiło się od ludzi w białych fartuchach. Nim zamknęły się drzwi na korytarz, zobaczył, jak wkładają coś przypominającego blat stołu pod bezwładne, niedające oznak życia ciało.

Czekał za drzwiami. Otworzyły się po chwili i ktoś podał mu magnetofon.

Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale człowiek w białym fartuchu pokręcił głową i powiedział:

– Tym razem go chyba nie uratujemy.

Drzwi zamknęły się i Martin Beck został ze swoim magnetofonem. Zwinął kabel od mikrofonu i włożył do kieszeni. Tej, w której leżał nakaz aresztowania, starannie wypisany, złożony i niewykorzystany.

I nie miał już nigdy zrobić z niego użytku. W trzy kwadranse później wyszedł do niego lekarz i powiedział, że nie udało im się uratować Kaja Sundströma. Drugi zakrzep poszedł prosto do serca i tam utkwił.

Martin Beck pojechał na komendę przy Davidshallstorg i przekazał Perowi Mansonnowi taśmę wraz z poleceniem, by zamknąć sprawę.

Potem pojechał taksówką do Anderslöv.

Srebrnoszara mgła leżała nisko nad równiną. Widoczność sięgała zaledwie kilku metrów, a po bokach nie widział nic poza poboczami i rowami porośniętymi suchą żółtą trawą i od czasu do czasu jakąś kałużę. Gdyby wcześniej nie poznał okolicy przy ładnej pogodzie, nie domyśliłby się, co kryje się we mgle. Ale teraz wiedział, jak wygląda równina – nie jest płaska i monotonna, jak można by pomyśleć, widząc ją z samolotu, lecz miękko falująca, z polami buraczanymi i łąkami, pastwiskami z rzędami bezlistnych, rozłożystych wierzb, kościółkami bielonymi wapnem i gospodarstwami otoczonymi przez potężne wiązy i buki. I widział niebo nad równiną w pogodny dzień, wysokie i rozległe, jakie poza tym można zobaczyć tylko nad morzem, albo z płynącymi chmurami, które rzucały błyszczące cienie na otwarty, jasny krajobraz. Ale teraz mgła stała jak ściana po obu stronach drogi i jazda przez nią miała w sobie coś bezczasowego i nierealnego.

Mijali boczną drogę na Domme, ale nie mógł dojrzeć domu na wzniesieniu.

Nöjd siedział przy biurku w swoim pokoju i pił herbatę, kartkując przy tym plik skserowanych kartek. Timmy leżał wyciągnięty pod stołem u jego nóg. Martin Beck rozsiadł się wygodnie w fotelu dla gości, a Timmy powitał go w swój zwykły serdeczny sposób.

Martin Beck odsunął psa i wytarł twarz. Nöjd odłożył kserówki na bok, spojrzał na niego i powiedział:

– Zmęczony?

– Tak.

– Herbaty?

– Tak, dziękuję.

Nöjd wyszedł, wrócił z porcelanowym kubkiem i nalał herbaty z czajnika.

– Wracasz do domu? – zapytał.

Martin Beck skinął głową.

– Samolot odlatuje za dwie godziny – powiedział. – Jeżeli wystartuje w tej mgle.

– Zadzwonimy za godzinę i się dowiemy. Może się rozejdzie. Masz jeszcze pokój w pensjonacie?

– Tak – odrzekł Martin Beck. – Przyszedłem prosto tutaj.

– To idź tam, połóż się i prześpij godzinę. Zadzwonię, kiedy będzie czas jechać.

Martin Beck skinął głową. Naprawdę był bardzo zmęczony.

Spakował parę swoich rzeczy, położył się na łóżko i niemal natychmiast zasnął.

Przedtem zdążył pomyśleć, że powinien zadzwonić do Rhei.

Obudził się, kiedy Herrgott Nöjd załomotał w drzwi i wszedł do pokoju. Spojrzał na zegarek i odkrył ze zdziwieniem, że spał ponad trzy godziny.

– Mgła się rozprasza – odezwał się Nöjd. – Sądzą, że będą mogli wystartować za trzy kwadranse. Nie chciałem cię niepotrzebnie budzić. Ale teraz musimy już jechać.

W drodze do Sturup Nöjd powiedział:

– Folke jest już w domu. Przejeżdżałem koło Domme pół godziny temu i właśnie naprawiał kurnik.

– Co się stanie z domem Sigbrit Mård? – zapytał Martin Beck. – Nie miała chyba żadnych krewnych?

– Nie, pewnie pójdzie na licytację, jak sądzę. Nie myślałeś o tym, by się tu przeprowadzić?

Nöjd spojrzał na Martina Becka i się roześmiał.

– Ale nie mógłbyś zabrać ze sobą komisji do spraw zabójstw – zauważył.

Słońce zaczynało przebijać się przez mgłę, a na lotnisku zapewniali, że samolot niedługo wystartuje. Martin Beck dał bagaż do odprawy i wrócił z Nöjdem do samochodu.

Pochylił się nad tylnym siedzeniem i podrapał Timmy’ego za uchem. Potem klepnął Nöjda w plecy i powiedział:

– Dziękuję.

– Wrócisz tutaj – rzekł Nöjd. – To znaczy, nieoficjalnie. Nie przewiduję więcej morderstw w moim obwodzie. Przyjedziesz na urlop, wiem.

– Może – odparł Martin Beck. – Do widzenia.

Nöjd wsiadł do samochodu.

– Zapolujemy na bażanta. – Mrugnął okiem.

Martin Beck stał, odprowadzając wzrokiem czerwony samochód. Potem wszedł do budynku dworca lotniczego i zadzwonił do Rhei Nielsen.