– Tutaj?
– Nie tylko. Oferujemy im również porady, jeśli ich potrzebują. Kluby interesującej książki, grupy terapeutyczne, mamy też salę z konsolami do gry Xbox i Playstation oraz wszystko, co najczęściej łączy się z klubem młodzieżowym. Jednak to miejsce jest kluczowe. To dzięki niemu jesteśmy, przepraszam za młodzieżowy slang, spoko.
– Mówi się, że rozprowadzacie prochy.
– To tylko plotki. Większość rozgłaszają inne kluby, którym odbieramy klientów.
Mike tego nie skomentował.
– Posłuchaj, powiedzmy, że twój syn przyjechał do miasta, żeby się zabawić. Mógł przejechać Trzecią Aleją i kupić kokainę na jednej z tamtejszych przecznic. Facet w bramie piętnaście metrów stąd sprzedaje heroinę. Dzieciaki mogą sobie kupić, co zechcą. Albo wkręcić się do jakiegoś klubu, gdzie się upiją lub gorzej. Tutaj bronimy ich przed tym. Mogą się wyładować w bezpieczny sposób.
– Przyjmujecie także dzieciaki z ulicy?
– Nie wyrzucilibyśmy ich, ale są inne organizacje, lepiej wyposażone. Nie próbujemy zmieniać ich życia w taki sposób, ponieważ, szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby to się udało. Dzieciak, który zszedł na złą drogę lub pochodzi z rozbitego domu, potrzebuje więcej, niż my możemy mu zaoferować. Naszym celem jest powstrzymać dobre dzieciaki od zejścia na złą drogę. To niemal odwrotna sytuacja – obecnie rodzice są zbyt opiekuńczy. Pilnują swoich dzieci dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez siedem dni w tygodniu. Dzisiejsze nastolatki nie mają możliwości się buntować.
Taką rozmowę wiele razy w ciągu minionych lat prowadził z Tią. Za bardzo ich pilnujemy. Mike w wieku swego syna sam chodził ulicami. W soboty przez cały dzień bawił się w parku Branch Brook i wracał dopiero późnym wieczorem. Teraz jego dzieci nie mogły przejść przez ulicę, żeby on lub Tia nie obserwowali ich czujnie, bojąc się… właściwie czego?
– I wy dajecie im taką możliwość?
– Właśnie.
Kiwnął głową.
– Kto zarządza tym miejscem?
– Ja. Zaczęłam trzy lata temu, kiedy mój brat zmarł w wyniku przedawkowania. Greg był dobrym chłopcem. Miał szesnaście lat. Nie uprawiał sportu, więc nie był popularny ani specjalnie lubiany. Nasi rodzice i społeczeństwo jako takie byli zbyt restrykcyjni. Greg chyba dopiero drugi raz w życiu zażył narkotyki.
– Przykro mi.
Wzruszyła ramionami i zaczęła wchodzić po schodach. Poszedł za nią.
– Panno McDevitt?
– Rosemary – powiedziała.
– Rosemary. Nie chcę, żeby mój syn powiększył statystykę ofiar. Przyszedł tu zeszłej nocy. Nie wiem, gdzie jest teraz.
– Nie mogę ci pomóc.
– Widziałaś go tu wcześniej?
Wciąż stała odwrócona do niego plecami.
– Mam tu ważniejszą misję, Mike.
– Zatem mój syn jest do spisania na straty?
– Tego nie powiedziałam. Jednak nie rozmawiamy z rodzicami. Nigdy. To azyl dla nastolatków. Gdyby się rozniosło…
– Nikomu nie powiem.
– To część naszego posłania.
– A jeśli Adam jest w niebezpieczeństwie?
– Wtedy pomogłabym w miarę możliwości. Jednak tak nie jest.
Mike chciał się spierać, lecz w głębi korytarza dostrzegł grupkę gotów.
– To jedni z twoich klientów? – zapytał, wchodząc do jej biura.
– Klienci i pomocnicy.
– Pomocnicy?
– Właściwie robią wszystko. Pomagają w sprzątaniu. Bawią się wieczorami. I pilnują klubu.
– Jako bramkarze?
Zakołysała głową.
– To chyba za dużo powiedziane. Pomagają oswoić się nowym. Pomagają utrzymać porządek. Mają oko na wszystko, pilnują, żeby nikt nie palił i nie ćpał w toalecie, takie rzeczy.
Mike się skrzywił.
– Jak więźniowie kontrolujący więzienie.
– To dobre dzieciaki.
Mike spojrzał na nich. Potem na Rosemary. Przyglądał się jej przez moment. Przyjemnie było na nią spojrzeć. Miała twarz modelki, z wystającymi kośćmi policzkowymi. Znów popatrzył na gotów. Było ich czterech, może pięciu – czarna plama przetykana srebrem. Na próżno starali się wyglądać na twardzieli.
– Rosemary?
– Tak?
– Coś w tej twojej bajce mi nie pasuje – powiedział Mike.
– Mojej bajce?
– W tym reklamowym peanie na cześć tego miejsca. Z jednej strony to wszystko ma sens.
– A z drugiej?
Odwrócił się i spojrzał jej w oczy.
– Myślę, że wciskasz mi kit. Gdzie jest mój syn?
– Powinieneś już iść.
– Jeśli go ukrywasz, rozbiorę to miejsce cegła po cegle.
– Nie jest pan tu już mile widziany, doktorze Baye. – Spojrzała na grupkę gotów w głębi korytarza i skinęła głową. Powłócząc nogami, podeszli i otoczyli Mike'a. – Proszę natychmiast wyjść.
– Każesz twoim… – palcami nakreślił w powietrzu cudzysłów – „pomocnikom”, żeby mnie wyrzucili?
– Wygląda na to, że już cię wyrzucano, stary – powiedział z drwiącym uśmiechem najwyższy z gotów.
Pozostali zachichotali. Stanowili jedną mieszaninę czerni, bladości, makijażu i metalu. Chcieli być twardzielami, a nie byli i może to czyniło ich jeszcze groźniejszymi. Ta desperacja.
Mike zastanawiał się nad swoim następnym posunięciem. Wysoki got miał ze dwadzieścia lat, był chudy, ze sterczącą grdyką.
Mike'a korciło, żeby walnąć go niespodziewanie – rozłożyć łobuza, wyeliminować przywódcę, pokazać im, że to nie przelewki. Korciło go, żeby uderzyć przedramieniem w tę podskakującą grdykę, od czego gota przez następne dwa miesiące bolałoby gardło. Wtedy jednak pozostali zapewne rzuciliby się na niego. Załatwiłby dwóch lub trzech, ale chyba nie wszystkich.
Wciąż rozważał następne posunięcie, gdy coś przykuło jego wzrok. Grube stalowe drzwi otworzyły się z brzękiem elektronicznego zamka. Wszedł następny got. Tym razem to nie czarny ubiór zwrócił uwagę Mike'a.
Czarne oczy.
Nowo przybyły miał plaster na nosie.
Niedawno złamany nos, pomyślał Mike.
Niektórzy z gotów podeszli do tego ze złamanym nosem, leniwie przybijając piątki. Poruszali się jak muchy w smole. Ich głosy też były rozlazłe, letargiczne, niemal jakby nażarli się prozacu. „Hej, Carson” – zdołał wykrztusić jeden. „Carson, człowieku” – wychrypiał drugi. Z wysiłkiem podnosili ręce, żeby poklepać go po plecach. Carson przyjmował ich hołdy jak przyzwyczajony do tego udzielny władca.
– Rosemary? – powiedział Mike.
– Tak?
– Znasz nie tylko mojego syna, ale i mnie.
– Jak to?
– Nazwałaś mnie doktorem Baye. – Nie odrywał oczu od gota ze złamanym nosem. – Skąd wiedziałaś, że jestem lekarzem?
Nie czekał na odpowiedź. Nie było sensu. Pospieszył do drzwi, potrącając po drodze wysokiego gota. Ten ze złamanym nosem – Carson – zauważył go w końcu. Szeroko otworzył czarne oczy. Cofnął się, wychodząc na ulicę. Mike przyspieszył kroku, złapał stalowe drzwi, zanim się zamknęły, i wyszedł na zewnątrz. Carson Złamany Nos był najwyżej trzy metry od niego.
– Hej, ty! – zawołał Mike.
Łobuz się odwrócił. Czarne włosy opadły mu na jedno oko jak zerwana zasłona.
– Co się stało z twoim nosem?
Carson spróbował szyderstwa.
– A co się stało z twoją twarzą?
Mike dopadł go. Pozostali goci wyszli na zewnątrz. Było ich sześciu na jego jednego. Kątem oka zobaczył, że Mo wysiadł z samochodu i ruszył ku nim. Sześciu na dwóch – ale jednym z tych dwóch był Mo. Teraz Mike był gotów zaryzykować.