■ ■ ■
Carson trzymał broń za plecami.
– Gdzie jest mój ojciec? – zapytał Adam.
– Z Rosemary.
Adam ominął go. W głębi korytarza słychać było głosy.
– Adam?
Głos należał do Mike'a Baye.
– Tato?
Baye wyszedł zza rogu w tej samej chwili, gdy dotarł tam Adam. Ojciec i syn spotkali się na korytarzu i objęli.
O, pomyślał Carson, czyż to nie słodkie.
Mocno ścisnął kolbę pistoletu i wycelował.
Nie zawołał. Nie zamierzał ich ostrzegać. Bo i po co. On już dokonał wyboru. Nie miał czasu na negocjacje czy żądania. Musiał to zakończyć.
Musiał ich zabić.
– Carson, nie! – krzyknęła Rosemary.
Jednak on nie zamierzał słuchać tej suki. Carson skierował broń w Adama, wycelował i przygotował się do strzału.
■ ■ ■
Obejmując syna – czując w ramionach ciepłe ciało swojego chłopca i o mało nie mdlejąc z ulgi, że nic mu nie jest – Mike zauważył to kątem oka.
Carson miał broń.
Nie było czasu do namysłu. Zadziałał odruchowo, czysto instynktownie. Zobaczył, że Carson wycelował broń w Adama, więc zareagował.
Odepchnął syna.
Popchnął go bardzo mocno. Nogi Adama dosłownie oderwały się od podłogi. Przeleciał w powietrzu, z oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia. Huknął strzał i kula rozbiła szybę w miejscu, gdzie Adam stał zaledwie sekundę wcześniej. Grad szklanych odłamków obsypał Mike'a.
To pchnięcie zaskoczyło nie tylko Adama, ale i Carsona. Najwyraźniej myślał, że nie zauważą go albo zareagują tak jak większość ludzi na widok broni – zastygając lub podnosząc ręce.
Carson szybko otrząsnął się z zaskoczenia. Już kierował broń w prawo, tam gdzie wylądował Adam. Jednak Mike właśnie dlatego tak mocno popchnął syna. Nawet działając zupełnie odruchowo, zachował przytomność umysłu. Chciał nie tylko uchronić syna przed wystrzeloną kulą, ale usunąć go z pola rażenia. I udało mu się to.
Adam wylądował na podłodze za załomem korytarza.
Carson próbował wycelować, ale z tego miejsca nie mógł zastrzelić Adama, musiał więc najpierw zastrzelić ojca chłopca.
Mike poczuł, że ogarnia go dziwny spokój. Wiedział, co trzeba zrobić. Nie było innego wyjścia. Musiał ochronić swojego syna. Gdy Carson zaczął kierować broń w jego stronę, Mike zrozumiał, co to oznacza.
Będzie musiał się poświęcić.
Nie zastanawiał się nad tym. Tak po prostu było. Ojciec ratuje syna. Tak powinno być. Carson zastrzeli jednego z nich. Wydawało się to nieuniknione. Tak więc Mike zrobił jedyną rzecz, jaką mógł zrobić.
Postarał się, żeby to on był ofiarą.
Działając czysto instynktownie, Mike zaatakował Carsona.
Sprężył się do skoku, jak do akcji na lodowisku, wiedząc, że jeśli nawet Carson go trafi, impet może zrobić swoje. Siłą rozpędu wpadnie na Carsona i uniemożliwi mu oddanie następnego strzału.
Uratuje syna.
Jednak już pędząc na Carsona, Mike uświadomił sobie, że chęci to jedno, a rzeczywistość to drugie. Odległość była zbyt duża. Carson już wycelował. Zanim Mike zdąży go dopaść, Carson wpakuje mu ze dwie kule. Jego szanse przeżycia, a nawet przeszkodzenia strzelcowi były znikome.
Mimo to nie miał innego wyjścia. Zamknął oczy, opuścił głowę i pognał, ile sił w nogach.
■ ■ ■
Nadal dzieliło ich co najmniej pięć metrów, lecz jeśli pozwoli mu zbliżyć się jeszcze trochę, na pewno nie chybi.
Carson wycelował nieco niżej, prosto w głowę Mike'a, i patrzył, jak cel rośnie w oczach.
■ ■ ■
Anthony naparł ramieniem na drzwi, lecz te nie ustąpiły.
– Tyle skomplikowanych obliczeń i nic? – mruknął Mo.
– Co tam mamroczesz?
– Osiem, jeden, jeden, pięć.
– Możesz powtórzyć?
Nie było czasu na wyjaśnienia. Mo wystukał 8115 na panelu zamka. Czerwone światełko zmieniło się na zielone, sygnalizując, że drzwi są otwarte.
Anthony pchnął je i obaj wpadli do środka.
Carson miał go już na muszce.
Pistolet był wycelowany w czubek głowy atakującego Mike'a. Carson sam się dziwił, że jest taki spokojny. Myślał, że będzie przerażony, a tymczasem ręka wcale mu nie drżała. Przy pierwszym strzale czuł się wspaniale. Teraz poczuje się jeszcze lepiej. Cel był już w zasięgu strzału. Nie chybi. Nie ma mowy.
Carson zaczął ściągać spust.
A wtedy broń znikła.
Jakaś olbrzymia dłoń wysunęła się zza jego pleców i wyrwała mu pistolet. Tak po prostu. W jednej chwili broń była, a w następnej znikła. Carson odwrócił się i zobaczył tego wielkiego czarnoskórego bramkarza z pobliskiego lokalu. Bramkarz trzymał w dłoni pistolet i się uśmiechał.
Jednak Carson nawet nie zdążył się zdziwić. Coś z potwornym impetem wpadło na niego od tyłu. Carson poczuł przeszywający ból. Z wrzaskiem poleciał na twarz i w powietrzu napotkał bark Mike'a Baye, szarżującego z głębi korytarza. Siła uderzenia o mało nie złamała go na pół. Runął na podłogę, jakby ktoś spuścił go ze znacznej wysokości. Zaparło mu dech. Czuł się tak, jakby miał połamane wszystkie żebra.
– To już koniec – oznajmił Mike. I odwróciwszy się do stojącej w kącie Rosemary, dodał: – I żadnych umów.
39
Nash trzymał obie dziewczynki za szyje.
Nie ściskał mocno, ale w punktach wrażliwych na ucisk. Widział, jak Yasmin się krzywi, ta, która narobiła całego tego zamieszania na lekcji Joego. Druga dziewczynka – córka tej kobiety, która przypadkiem się tu znalazła – drżała jak liść.
– Puść je – powiedziała kobieta.
Nash pokręcił głową. Czuł uniesienie. Szaleniec przeszywał jego ciało jak prąd elektryczny. Każdy neuron przełączył się na najwyższy bieg. Jedna z dziewczynek zaczęła płakać. Wiedział, że to powinno na niego podziałać, że łzy ludzkiej istoty powinny poruszyć go w jakiś sposób.
Jednak tylko wzmocniły to uczucie.
Czy wciąż jesteś szaleńcem, jeśli zdajesz sobie sprawę ze swojego szaleństwa?
– Proszę. To jeszcze dzieci.
Zamilkła. Może dostrzegła to. Jej słowa do niego nie docierały. Gorzej, zdawały się sprawiać mu przyjemność. Podziwiał tę kobietę. Zastanawiał się, czy zawsze taka była, dzielna i rozsądna, czy teraz zmieniła się w niedźwiedzicę broniącą małych?
Będzie musiał zabić ją najpierw.
Z nią będzie najwięcej kłopotów. Był tego pewien. Na pewno nie stałaby spokojnie i nie patrzyła, jak krzywdzi dziewczynki.
Zaraz jednak podnieciła go nowa myśl. Jeśli tak ma być, jeśli tu ma się wszystko zakończyć, czy mogłoby być coś lepszego, niż kazać rodzicom patrzeć?
Och, wiedział, że to jest chore. Jednak gdy ta myśl już uformowała się w jego głowie, Nash nie mógł się jej pozbyć. Nic nie poradzisz na to, kim jesteś. Nash poznał w więzieniu kilku pedofilów, którzy zawsze usilnie starali się przekonać sami siebie, że nie są zdeprawowani. Mówili o historii, starożytnych cywilizacjach i wcześniejszych epokach, gdy wydawano za mąż dwunastoletnie dziewczynki, a Nash wciąż zastanawiał się, po co się trudzą. To było proste. Tak po prostu jesteś skonstruowany. Masz ochotę. Odczuwasz potrzebę robienia tego, co inni uważają za naganne.
Takim uczynił cię Bóg. Kogo więc należy winić?
Wszyscy ci żałośni odmieńcy powinni zrozumieć, że jeśli naprawdę się nad tym zastanowić, potępiając takich ludzi, krytykuje się boże dzieło. Och, pewnie, można mówić o kuszeniu, ale jest w tym coś więcej. Oni też to rozumieli. Ponieważ każdy ma jakieś żądze. I to nie zdyscyplinowanie trzyma je na wodzy, tylko okoliczności. Właśnie tego nie rozumiała Pietra. Okoliczności nie zmusiły tamtych żołnierzy do okrucieństwa.