Выбрать главу

W niedzielę wieczorem Ilaria weszła do biblioteki, gdzie oglądałem wiadomości telewizyjne. Sceneria na ulicy prawie nie uległa zmianie, tyle tylko, że nie było już tłumu gapiów, rozeszli się, znudzeni i zawiedzeni brakiem dramatycznych wydarzeń; liczba mundurowych też jakby się zmniejszyła. W telewizji z oblężenia pokazywano jedynie krótkie migawki, to nie była sensacja, którą warto prezentować na żywo.

– Myśli pan, że ją uwolnią? – spytała Ilaria, gdy na ekranie pojawiły się twarze znanych polityków.

– Tak. Sądzę, że tak.

– Kiedy?

– Tego nie wiem.

– A jeśli zagrożą carabinieri, że będą ją przetrzymywać, dopóki ci dwaj z mieszkania nie będą mogli odejść wolno? Jeżeli okaże się, że okup to nie wszystko?

Spojrzałem na nią. W jej głosie nie było nawet cienia lęku, a jedynie niezdrowe zaciekawienie. Na twarzy malował się niewystudiowany spokój. Chyba faktycznie niezbyt przejmowała się losem Alessi.

– Rozmawiałem dziś rano z Enrico Pucinellim – odparłem. – Jak dotąd, nie wysunięto takich żądań.

Parsknęła drwiąco, po czym przełączyła kanał na mecz tenisa i usiadła na fotelu, by z żywym zainteresowaniem obserwować rozgrywkę.

– Wie pan co, nie jestem taką suką, za jaką mnie uważają – rzuciła nagle. – Nic nie poradzę, że jak wszyscy inni nie padam przed nią na kolana i nie całuję ziemi, po której stąpa.

– A sześć tygodni to za długo, aby nieustannie rwać sobie włosy z głowy?

– Boże – mruknęła. – Nieźle pan kuma. Choć muszę przyznać, że cieszę się, iż jest pan tu z nami. W przeciwnym razie to na mnie ojciec zacząłby polegać we wszystkim, co otrzymuje od pana, i ostatecznie zaczęłabym nim pogardzać.

– Nieprawda – zaoponowałem.

– Prawda.

Ani na moment nie oderwała wzroku od ekranu telewizora.

– Jak by się pani zachowała – rzuciłem – gdyby miała pani syna i ktoś by go porwał?

Spojrzała na mnie. – Straszny z pana moralista – rzekła.

Uśmiechnąłem się półgębkiem. Z premedytacją wróciła do oglądania rozgrywki tenisowej, ale nie potrafiłem stwierdzić, gdzie błądziła teraz myślami. Ilaria doskonale mówiła po angielsku, podobnie zresztą jak Alessia, a to dzięki brytyjskiej wdowie, która zarządzała domem Cencich przez wiele lat po śmierci matki. Obecnie wszystkim zajmowały się Luisa, Ilaria i Alessia, a kucharka skarżyła mi się z rozdrażnieniem, że w rezydencji nic nie przebiega jak należy, odkąd droga pani Blackett przeszła na emeryturę i zamieszkała ze swoim bratem w Eastbourne.

Następnego ranka w drodze do biura Cenci rzekł:

– Niech pan zawróci, Andrew. Niech mnie pan zawiezie do domu. Nie jestem w stanie pracować. Będę tylko siedział, gapiąc się w ściany. Nie będę słuchał, co mówią do mnie ludzie. Jedźmy do domu.

Odparłem wymijająco: – W domu może być jeszcze gorzej.

– Nie. Proszę zawrócić. Nie zniosę początku nowego tygodnia w biurze. Nie dziś.

Zawróciłem i pojechaliśmy z powrotem do rezydencji, skąd Cenci zadzwonił do swojej sekretarki i powiedział, że nie zjawi się dziś w biurze.

– Nie potrafię myśleć o nikim i o niczym – rzekł do mnie – z wyjątkiem Alessi. Myślę o niej, kiedy to była jeszcze małą dziewczynką, kiedy chodziła do szkoły, gdy uczyła się jeździć konno. Zawsze była taka mała, drobna i taka pełna życia… – Przełknął ślinę, odwrócił się, wszedł do biblioteki i kilka sekund później usłyszałem brzęk butelki o brzeg szklanki.

Wszedłem tam za nim.

– Zagrajmy w warcaby – zaproponowałem.

– Nie potrafię się skupić.

– Proszę spróbować.

Wyjąłem planszę i zacząłem rozstawiać pionki, ale ruchy Cenciego wykonywane były automatycznie i bez odrobiny serca. Nie próbował opracowywać strategii ani wykorzystywać moich błędów, a po dłuższej chwili zapatrzył się w próżnię, tak jak to czynił godzina po godzinie, odkąd pozostawiliśmy okup za kapliczką.

Około jedenastej dźwięk telefonu na krótko wyrwał go z marazmu.

– Halo?… Tak, Cenci przy telefonie… – Nasłuchiwał przez chwilę, po czym spojrzał na aparat, apatycznie zmarszczył brwi i odłożył słuchawkę na widełki.

– Co się stało? – spytałem.

– Nie wiem. Nie bardzo zrozumiałem. Ktoś wspomniał tylko, że towar jest spakowany i gotowy do odbioru… Nie mam pojęcia, o jakim towarze mowa, a ten ktoś rozłączył się, zanim zdążyłem zapytać.

Wziąłem głęboki oddech. – Pański telefon jest wciąż na podsłuchu – rzekłem.

– Tak, ale co to ma… – Głos uwiązł mu w gardle, oczy się rozszerzyły. – Sądzi pan, że… Naprawdę pan myśli, że o to chodzi?

– Zobaczymy – odparłem. – Proszę na razie o cierpliwość i zachowanie spokoju. Jak brzmiał ten głos?

– Opryskliwie – odrzekł niepewnym tonem. – Brzmiał inaczej niż poprzednio.

– No cóż… mimo wszystko spróbujemy. To lepsze niż siedzenie tutaj.

– A dokąd mielibyśmy pojechać? Nie powiedział, gdzie mamy jej szukać.

– Może… tam, gdzie zostawiliśmy okup. To byłoby całkiem logiczne rozwiązanie.

Na jego twarzy pojawił się przebłysk nadziei, a ja dodałem pospiesznie: – Tylko proszę na nic nie liczyć. Niczego nie oczekiwać. Gdyby się okazało, że jej tam nie ma, przeżyłby pan zbyt ciężki zawód. Może chodziło mu o całkiem inne miejsce… ale wydaje mi się, że właśnie tam powinniśmy sprawdzić najpierw.

Próbował się opanować, lecz nie był w stanie całkiem stłumić w sobie optymizmu. Biegiem dotarł do samochodu, stojącego przy tylnym wejściu do rezydencji, gdzie go zostawiłem. Nałożyłem czapkę i ruszyłem za nim wolnym krokiem, choć Cenci rozpaczliwie mnie ponaglał. Zająłem miejsce za kierownicą i nagle przyszło mi na myśl, że ktoś musiał wiedzieć, iż Cenci jest teraz w domu, choć normalnie o tej porze przebywał w swoim biurze. Może zadzwonił do niego do pracy i tam go tu skierowano… a może dom był nadal pod obserwacją. Stwierdziłem, że aż do powrotu Alessi muszę grać rolę szofera i co więcej, robić to najlepiej, jak potrafię.

– Proszę się pospieszyć! – rzucił Cenci. Wyjechałem za bramę rezydencji bez większego pośpiechu. – Na miłość boską, człowieku…!

– Dojedziemy w swoim czasie. Proszę sobie niczego nie obiecywać…

– Nic na to nie poradzę.

Jechałem szybciej niż zwykle, ale jemu ten czas musiał dłużyć się w nieskończoność, a kiedy w końcu stanęliśmy przy kapliczce, nie było tam ani śladu jego córki.

– O, nie… o, nie… – Głos mu się łamał. – Nie wytrzymam… nie wytrzymam…

Spojrzałem na niego z zaniepokojeniem, ale to był tylko zwykły rozdzierający smutek i żal, a nie początek ataku epilepsji czy zapowiedź zawału serca.

– Proszę zaczekać – rzekłem, wysiadając z samochodu. – Upewnię się.

Obszedłem kapliczkę dookoła, dotarłem do miejsca na tyłach, gdzie zostawiliśmy okup, i tam ją właśnie znalazłem, nieprzytomną, skuloną do pozycji płodowej i owiniętą w szary, plastikowy płaszcz przeciwdeszczowy.

Ojcowie są dziwni. Najsilniejszą emocją przepełniającą umysł Paolo Cenciego przez resztę dnia nie była radość z odzyskania ukochanej córki żywej, całej i względnie zdrowej, choć nafaszerowanej prochami, tak że cały czas spała, lecz obawa, że prasa mogłaby się dowiedzieć, iż dziewczyna była niemal całkiem naga.

– Proszę mi obiecać, Andrew, że nikomu pan o tym nie powie. Nikomu. Ani pary z ust.

– Obiecuję.

Musiałem powtarzać tę obietnicę co najmniej siedem razy, choć rzecz jasna nie było to wcale konieczne. Gdyby ktokolwiek miał o tym wspomnieć, to tylko sama Alessia.