Wszyscy – niektórzy nawet częściej od innych – mieliśmy okazję słyszeć wyznania uwolnionych ofiar. W firmie nazywaliśmy to, na wojskową modłę, składaniem meldunków.
Prezes rozejrzał się dokoła, aby sprawdzić, czy ktoś ma jeszcze jakieś pytania.
– To wszystko? No cóż, Andrew, cieszymy się, że twoje działania w terenie zaowocowały sporządzeniem portretu pamięciowego jednego z porywaczy, ale powinieneś pamiętać, że zgodnie z naszą praktyką pojawienie się któregoś z partnerów na miejscu przekazania okupu jest po prostu niedopuszczalne. Niezależnie, jaki tym razem przyjmą obrót sprawy, nigdy więcej tak nie rób. Czy to jest jasne?
– Jasne – odparłem potulnie i ku memu zdziwieniu okazało się, że w tym akurat przypadku skończyło się tylko na reprymendzie słownej.
Kilka dni później partner pełniący dyżur w dyspozytorni zawołał mnie, gdy szedłem korytarzem z kubkiem kawy.
– Andrew? Telefon do ciebie z Bolonii. Przełączę do twojego kantorka.
Odstawiłem kubek, sięgnąłem po słuchawkę i usłyszałem głos: – Andrew? Mówi Enrico Pucinelli.
Wymieniliśmy pozdrowienia i zaczął mówić z ożywieniem, potok słów wpłynął do mego ucha.
– Enrico! – zawołałem. – Stop. Wolniej, proszę. W ogóle pana nie rozumiem.
– Ha – westchnął w głos i zaczął mówić głośno i wyraźnie jak do dziecka. – Młodszy z porywaczy puścił farbę. Boi się, że czeka go dożywotnia odsiadka, więc próbuje się z nami dogadać. Powiedział, gdzie signorina Cenci była przetrzymywana po uprowadzeniu.
– Świetnie – rzuciłem życzliwie. – Dobra robota.
Pucinelli zakasłał skromnie, ale domyśliłem się, że to, co się stało, było wynikiem sprawnie przeprowadzonego przesłuchania.
– Byliśmy w tym domu. Mieści się na przedmieściach Bolonii w bardzo zacisznej, spokojnej okolicy. Dowiedzieliśmy się, że został wynajęty przez ojca z trzema dorosłymi synami. – Cmoknął z niesmakiem. – Wszyscy sąsiedzi widzieli wchodzących i wychodzących mężczyzn, ale jak dotąd nikt ich nie zidentyfikował.
Uśmiechnąłem się do siebie. Zdemaskowanie porywacza niemal na całym świecie było niebezpieczne dla zdrowia i nikt nie miał ochoty odgrywać roli denuncjatora.
– Dom był umeblowany przez właściciela, ale sprawdziliśmy dokładnie i w jednym z pomieszczeń na piętrze znaleźliśmy ślady na dywanie wskazujące, że wcześniej meble stały na nim przez dłuższy czas w nieco innych miejscach. – Przerwał i rzekł niepewnie: – Rozumie pan, Andrew?
– Oczywiście – odparłem. – Wszystkie meble zostały poprzestawiane.
– Zgadza się. – Ulżyło mu. – Łóżko, ciężki kredens, komoda i regał z książkami. Wszystko przestawiono. Pokój jest duży, dostatecznie duży, by można w nim rozbić namiot, a przez okno nie widać nic prócz ogrodu i drzew. Z zewnątrz nie da się zajrzeć do środka.
– Czy odnalazł pan coś użytecznego… jakieś ślady w pozostałej części domu?
– Nadal szukamy. Zaledwie wczoraj weszliśmy do tego domu. Pomyślałem, że chciałby pan o tym wiedzieć.
– Ma się rozumieć. To wspaniałe wieści.
– A signorina Cenci – dodał. – Czy przypomniała sobie coś jeszcze?
– Na razie nie.
– Niech ją pan ode mnie pozdrowi.
– Nie omieszkam – zapewniłem.
– Jeszcze zadzwonię – powiedział. – Czy mogę, w razie gdyby zaszło coś istotnego, zadzwonić do pana do domu? Wie pan, o co mi chodzi, abyśmy mogli porozmawiać swobodniej…
– Śmiało – odparłem. – Kiedy tylko pan zechce.
Pożegnał się ze mną, a w jego głosie pobrzmiewała nuta zasłużonej satysfakcji, ja zaś dopisałem to, czego się właśnie dowiedziałem, w aneksie do mojego raportu.
W czwartek rano wróciłem do Lambourn przede wszystkim po listę utworów muzycznych, a gdy przybyłem na miejsce, zobaczyłem, że konie Popsy zostały właśnie wyprowadzone na trening.
A sama Popsy, prócz dżinsów i koszuli, miała na sobie pikowaną kamizelkę, tym razem jasnoróżową, jakby lipcowy upał nie robił na niej najmniejszego wrażenia; do tego puszyste szpakowate włosy otaczały jej głowę jak osobisty cumulus.
Stała na podwórzu przed stajniami, otoczona przez przestępujące z nogi na nogę wierzchowce, a ujrzawszy mnie, przywołała do siebie przyjaznym, zamaszystym ruchem ręki. Starając się nie okazywać zdenerwowania – aczkolwiek bez większego powodzenia – wyminąłem zwinnie kilka aż zanadto ruchliwych ton mięśni i stanąłem obok niej.
Zielone oczy spojrzały na mnie z ukosa. Uśmiechnęła się. – Nie przywykł pan do koni, co?
– No cóż… – odparłem niepewnie. – Jakoś nie bardzo.
– Chciałby pan ujrzeć je w galopie?
– Bardzo chętnie. – Lustrowałem wzrokiem jeźdźców, spodziewając się ujrzeć wśród nich Alessię, lecz jej tam nie było.
Grupa, zdawałoby się całkiem niezorganizowana, ruszyła nagle w stronę drogi, wierzchowce posłusznie ustawiły się w równej linii, jeden za drugim, a Popsy ruchem głowy dała mi znak, abym poszedł za nią do kuchni, tam też przy stole z kubkiem kawy w ręku siedziała Alessia.
Wciąż wydawała się blada, ale może bladość ta wynikała z kontrastu z ogorzałą od słońca Popsy, a poza tym wyglądała na wychudzoną i potwornie osłabioną. Jej uśmiech, kiedy mnie ujrzała, zrodził się w głębi oczu, a następnie spłynął w dół, do uszminkowanych na różowo ust – ot, miłe, przyjacielskie powitanie.
– Andrew wybiera się do Downs, aby obejrzeć trening – rzekła Popsy.
– To świetnie.
– Ty nie trenujesz? – zwróciłem się do Alessi.
– Nie… bo… a zresztą konie Popsy to skoczki.
Popsy skrzywiła się, jakby nie uważała tego powodu za dość przekonujący, aby nie dosiąść któregoś z nich, ale powstrzymała się od komentarza.
Pogawędziłem z nią trochę na ogólne tematy, ale Alessia niemal przez cały czas milczała.
We trójkę zajęliśmy miejsca na przednim siedzeniu zakurzonego land rovera. Popsy prowadziła ze swobodą, jadąc z Lambourn boczną drogą i wąskimi, pełnymi wybojów traktami, aż w końcu znaleźliśmy się na otwartej, porośniętej trawą przestrzeni.
Hen, na horyzoncie mocno pofałdowany teren rozpływał się w oparach błękitnej mgiełki, a pod naszymi stopami, gdy wyszliśmy z land rovera, trawa była przycięta na pięć centymetrów. Jeżeli nie liczyć śpiewu ptaków dochodzącego z oddali, wokoło panowała kompletna cisza; promienie słońca grzały, że aż miło, słychać było delikatny szelest materiału naszych ubrań.
– Podoba się tu panu, prawda? – zauważyła Popsy, patrząc na moją twarz.
Pokiwałem głową.
– Powinien pan przyjechać w styczniu, kiedy na równinie hula lodowaty wiatr. Mimo że dygocze się z zimna, jest tu naprawdę przepięknie.
Osłaniając dłonią oczy, zlustrowałem wzrokiem pobliską kotlinę.
– Konie przybędą stamtąd, cwałem – oznajmiła. – Miną miejsce, gdzie teraz stoimy. Potem pojedziemy za nimi land roverem na tor przeszkód.
Znów pokiwałem głową, choć nie miałem pojęcia, czym różni się cwał, dajmy na to, od galopu, ale gdy u wylotu kotliny pojawiły się czarne punkciki, wierzchowce, zrozumiałem, o jakiej prędkości mówiła Popsy. Patrzyła w głębokim skupieniu przez wielką lornetkę, aż punkciki stały się kształtami, a te z kolei nabrały ostrości i zmieniły się w rozpędzone wierzchowce, gnając jeden za drugim, tak że każdy z nich był dobrze widoczny. Wydęła wargi, ale nie wyglądała na niezadowoloną i już wkrótce podążyliśmy za nimi, by zatrzymać się pod nawisem wzgórza, a gdy wysiedliśmy z samochodu, ujrzeliśmy konie biegające w koło, potrząsające łbami i parskające głośno.