Выбрать главу

– Ach, tak – rzuciła obojętnie.

– Nie było wśród nich twojego mężczyzny z mikrofonem.

– Ach, tak. – Spojrzała na mnie z poczuciem winy, słysząc we własnym głosie nutę ulgi, którą ja też wychwyciłem.

Siedzieliśmy w niewielkim, otoczonym drzewami ogrodzie Popsy, gdzie cztery leżaki ustawiono na niewielkim spłachetku trawy; niski murek dokoła nie przesłaniał widoku na znajdujące się z trzech stron stajnie. Piliśmy mrożoną kawę w prażącym upale, który nastał po okresie gwałtownych burz, kostki lodu pobrzękiwały delikatnie, a ponad niskimi drzwiczkami widać było łby przyglądających się nam niezbyt nachalnie wierzchowców.

Wprosiłem się w dniu, kiedy akurat nie miałem dyżuru, lecz ani Alessia, ani Popsy nie miały mi tego za złe, a kiedy się zjawiłem, zastałem Popsy samą, jak zwykle na podwórzu przy stajniach.

– Czołem – rzuciła, gdy podjechałem i zatrzymałem wóz. – Przepraszam, że tak tu mokro. – Miała na sobie zielone gumowce, a w ręku trzymała szlauch, z którego polewała tylną nogę potężnego kasztana. Bob przytrzymywał zwierzę za łeb. Koń zamrugał do mnie, jakby był znudzony.

Woda spływała strumieniem przez podwórze do studzienki odpływowej.

– On ma nogę – rzuciła Popsy, jakby to wszystko tłumaczyło. Przez grzeczność nie wspomniałem, że moim skromnym zdaniem zwierzę ma ich cztery.

– Alessia poszła do sklepu – powiedziała. – Niedługo wróci. – Cofnęła się i zakręciła kurek, po czym rzuciła gumowy wąż na ziemię.

– Wystarczy, Bob – oznajmiła. – Niech Jamie zwinie szlauch. – Otarła dłonie o siedzenie spodni i spojrzała na mnie błyszczącymi, zielonymi oczami. – Wiesz, że zaczęła znów jeździć? – rzekła, podczas gdy Bob odprowadził potraktowanego wodą konia do pustego boksu.

– Ale tylko na Downs. Odwożę ją tam i przywożę land roverem. Nie rozmawiamy jednak o tym. To już swego rodzaju rytuał.

– A co poza tym? Jak ona się czuje?

– Powiedziałabym, że jest o wiele bardziej radosna. – Uśmiechnęła się szeroko i klepnęła mnie po ramieniu. – Nie wiem, jak ktoś tak chłodny jest w stanie przywrócić kogokolwiek do życia.

– Nie jestem chłodny – zaprotestowałem.

– Nie? – Spojrzała na mnie z ukosa. – A sprawiasz wrażenie, jakbyś miał w sobie lód. Albo coś twardszego. Rzadko się uśmiechasz. Nie wzbudzasz lęku… ale nie wątpię, że mógłbyś, gdybyś tylko chciał.

Pokręciłem głową.

– Zdarza ci się upić? – spytała.

– Niezbyt często.

– Powiedziałabym, że raczej nigdy. – Skinęła ręką w stronę kuchni: – Napijesz się? Jest potwornie gorąco.

Weszliśmy do chłodnego wnętrza, Popsy zrzuciła gumowce w progu i mając na nogach tylko fikuśne skarpetki, wyjęła z lodówki butelkę białego wina.

– Mogłabym na ten przykład założyć się – powiedziała, nalewając wino – że nigdy nie chichoczesz bez powodu, nie śpiewasz sprośnych piosenek i nie robisz z siebie durnia.

– A jednak często.

Spojrzała, jakby chciała powiedzieć: „Akurat” – i usadowiwszy się wygodnie na kuchennym krześle, oparła stopy o blat stołu.

– No dobrze, czasami.

Uśmiechnęła się i upiła łyk wina. – Co wobec tego cię śmieszy? – spytała.

– Cóż… doradzałem kiedyś pewnej włoskiej rodzinie podczas negocjacji z porywaczami i wszyscy jej członkowie zachowywali się jak postacie z opery mydlanej, byli krzykliwi, histeryczni, aż uszy mi puchły. Od czasu do czasu musiałem wyjść na piętro, aby powstrzymać się od śmiechu… nie mogłem powstrzymać chichotu, a przecież sytuacja była śmiertelnie poważna. Miałem straszne kłopoty. Tak się wysilałem, by zachować kamienną powagę, że rozbolała mnie cała twarz.

– To trochę tak, jakby dostać ataku śmiechu w kościele – wtrąciła Popsy.

– Coś w tym rodzaju – przyznałem.

Sączyliśmy chłodne wino, wymienialiśmy przyjazne spojrzenia i niedługo potem pojawiła się Alessia z torbą pełną zakupów i promiennie uśmiechnięta. Nareszcie miała zaróżowione policzki i sprawiała wrażenie odrodzonej. Dostrzegłem znaczące zmiany nawet w jej postawie, odzyskała sporo pewności siebie i wydawała się teraz o wiele bardziej wyprostowana, z dumnie uniesioną głową.

Wstałem i cmoknąłem ją w policzek na powitanie, ona zaś odłożyła torbę z zakupami na blat stołu i gorąco mnie uściskała.

– Cześć – powiedziała. – Zauważ proszę, że byłam na zakupach. Już trzeci raz. Wracamy do formy i do pracy… żadnych nerwów, a w każdym razie nie na tyle, by warto o tym choćby wspominać.

– Świetnie.

Nalała sobie trochę wina, po czym we troje zjedliśmy lunch w miłej, przyjaznej atmosferze, później zaś, gdy Popsy udała się do biura, by zabrać się za papierkową robotę, w ogrodzie opowiedziałem Alessi o niedawnych aresztowaniach.

– Sądzisz, że go złapią… tego mężczyznę z mikrofonem? – spytała.

– Nazywał siebie Giuseppe – powiedziałem – choć prawie na pewno nie jest to jego prawdziwe imię. Sześciu porywaczy znało go pod imieniem Giuseppe, ale żaden z nich nie wie nic więcej na jego temat. Sądzę, że jest zimny i wyrachowany, i obawiam się, że Pucinellemu nie uda się go odnaleźć, podobnie jak większej części okupu.

Milczała przez chwilę, po czym rzuciła: – Biedny tato. Żal mi go. I żal mi nas wszystkich. Uwielbiałam dom na Mykonos… był pełen światła, taki jasny… nad brzegiem szafirowego morza… Tato mówi, że pieniądze, które udało się dotąd odzyskać, nie wystarczą, aby go ocalić. Twierdzi, że odwleka wystawienie domu na sprzedaż, bo wciąż jeszcze nie traci nadziei, ale nie chodzi tylko o jego wartość, trzeba pamiętać o kosztach jego utrzymania. To zawsze był luksus, nawet przed… tym, co się stało. – Przerwała. – Ale to cząstka mojego dzieciństwa. Cząstka mojego życia.

– I ten Giuseppe ją zabrał – powiedziałem.

Poruszyła się niespokojnie i w końcu pokiwała głową. – Tak, masz rację.

Wypiliśmy mrożoną kawę. Czas płynął spokojnie.

– Myślałam o tym, by wybrać się w przyszłym tygodniu na wyścigi – powiedziała. – Do Brighton. Mike Noland wystawi tam sporo koni, bo on prowadził kiedyś szkołę w Sussex i wciąż mieszka tam wielu właścicieli jego wierzchowców. Mogłabym pojechać i porozmawiać z nimi… pokazać im, że jeszcze żyję.

– Czy przeszkadzałoby ci – spytałem – gdybym pojechał tam z tobą?

Uśmiechała się wciąż do przyglądających się nam koni. – Wręcz przeciwnie.

– Kiedy?

– W środę.

Pomyślałem o grafiku w firmie. – Załatwione – powiedziałem.

Garry Clayton z miną męczennika, choć bez większych oporów, zgodził się pełnić za mnie dyżur od czwartej do północy.

Pojechałem wcześnie do Lambourn, aby zabrać stamtąd Alessię; po krótkiej przerwie na kawę i wysłuchawszy kilku skądinąd miłych słów od Popsy, wyruszyliśmy w trzygodzinną podróż do Brighton.

– Ktoś mógł mnie tam podwieźć – rzuciła Alessia. – Nie musiałeś aż tak bardzo nadkładać drogi.

– Jasne – odparłem.

Westchnęła, choć bez cienia żalu. – Na pewno do Brighton wybiera się pół tuzina trenerów i dżokejów z tej okolicy.

– No i dobrze.

– Któryś z nich mógłby odwieźć mnie z powrotem. Spojrzałem na nią z ukosa. – Sam cię odwiozę, chyba że, ma się rozumieć, nie życzysz sobie tego.

Nie odpowiedziała, uśmiechnęła się tylko. Jechaliśmy do Brighton i rozmawialiśmy o rzeczach, na które wcześniej nie starczyło czasu lub nie było nastroju – o tym, co lubimy i czego nie lubimy, o rozmaitych miejscach, książkach, osobach.

Pomyślałem, że po raz pierwszy mam okazję oglądać ją w sukience, pomijając oczywiście długą koszulkę, w którą przebrałem ją, gdy była nieprzytomna.