Выбрать главу

– Byliśmy na plaży… on miał swoją łopatkę i kubełek… budował zamek z piasku. Uwielbiał budować zamki z piasku… – Przerwała i przełknęła ślinę, łzy spłynęły po jej policzkach. – Piasek był bardzo mokry, więc zostawiłam nasze rzeczy na żwirowej plaży… ręczniki, leżak… pudełko z lunchem… przygotowanym w hotelu… zabawki Dominica… dzień był pogodny, nie było wiatru, jak zazwyczaj… siedziałam na leżaku… przez cały czas obserwowałam syna… był zaledwie trzydzieści metrów ode mnie… może nawet mniej… bawił się łopatką i kubełkiem… wyklepywał ściany piaskowego zamku… Obserwowałam go przez cały czas… naprawdę… – Jej głos przeszedł w zdławiony jęk, pełen poczucia winy, wstydu i przerażenia.

– Czy na plaży było wtedy dużo ludzi? – spytałem.

– Tak… tak… było bardzo ciepło… Ale przecież nad nim czuwałam… widziałam go bez przerwy…

– I co się wydarzyło? – spytałem.

– Ta łódź…

– Jaka łódź?

– Łódź się paliła. Patrzyłam, jak płonie. Wszyscy na to patrzyli. A kiedy… znów przeniosłam wzrok… Dominica już tam nie było. Nie bałam się. To trwało niespełna minutę… Pomyślałam, że pewnie stanął gdzieś z boku, aby popatrzeć na tę łódź… Zaczęłam go szukać… i wtedy podeszła dziewczynka z tą kartką… a kiedy przeczytałam treść…

Przerażające wspomnienie tamtych chwil pochłonęło ją jak fala przypływu. Talerzyk i filiżanka zabrzęczały, a Alessia wyłuskała je z rąk Mirandy.

– Wołałam, krzyczałam… szukałam wszędzie… biegałam w tę i z powrotem… nie mogłam w to uwierzyć… nie potrafiłam… przecież jeszcze przed chwilą go widziałam… minutę temu… a potem przyszłam tu… nie wiem, jak tu dotarłam… zadzwoniłam do Johna… wszystkie nasze rzeczy zostały na plaży.

– Kiedy ma być przypływ? – zapytałem.

Spojrzała na mnie mętnym wzrokiem. – Dziś rano… był odpływ… piasek był cały mokry…

– A łódź? Gdzie była ta łódź?

– Na plaży.

– Co to była za łódź?

Wydawała się zbita z tropu. – Zwykła jolka. Czy to ważne? Takich łódek są tu miliony.

Ale miliony jolek nie zapalają się dokładnie w chwili uprowadzenia małego chłopca. To wysoce podejrzany zbieg okoliczności.

– Napijcie się jeszcze herbaty – powiedziałem. – Ja zejdę na dół i przyniosę rzeczy z plaży. Potem zadzwonię do pana Nerrity’ego.

– Nie – przerwała mi gwałtownie Miranda. – Nie! Nie!

– Ale przecież musimy.

– Jest bardzo zły – rzuciła z żalem w głosie. – Szaleje z wściekłości. Twierdzi, że to moja wina… Gdy ogarnie go gniew… jest straszny… pan go nie zna… Nie chcę z nim rozmawiać… Nie mogę…

– No cóż – powiedziałem. – Zadzwonię z innego miejsca. Nie z tego pokoju. Uwinę się najszybciej, jak się da. Dacie sobie obie radę?

Alessia pokiwała głową, choć sama była rozdygotana, a ja zszedłem na dół i odnalazłem aparat telefoniczny w niszy przy głównym holu. Zadzwoniłem na numer Johna Nerrity’ego. Odebrał Tony Vine.

– Jesteś sam? – zapytałem.

– Nie. A ty?

– Tak. Jak sytuacja?

– Porywacze powiedzieli, że może odzyskać dzieciaka… ale nie za darmo.

– A za ile?

– Pięć milionów.

– Na miłość boską – wycedziłem. – Czy on ma aż tyle? – Hotel Breakwater, choć miły i przytulny, nie wyglądał na przystań dla milionerów.

– Ma konia – powiedział Tony bez ogródek. Konia!

– Ordynansa, zwycięzcę Derby.

– Ordynansa? – spytałem.

– Coś nie tak ze słuchem? Tak, Ordynansa. Porywacze żądają, aby natychmiast go sprzedał.

– Jak przekazali mu żądania?

– Telefonicznie. Rzecz jasna, telefon nie był jeszcze na podsłuchu. Za wcześnie. Nerrity twierdzi, że głos tamtego brzmiał surowo, oschle, facet mówił slangiem. Był bardzo agresywny. Użył wielu gróźb.

Powiedziałem Tony’emu o wiadomości napisanej drukowanymi literami na kartce. – Podobny język?

– No. – Dziwiło mnie, że Tony jest w stanie tak długo powstrzymywać się od ubarwienia swej wypowiedzi wymyślnymi epitetami i inwektywami, ale przy klientach zachowywał się zwykle poprawnie. – O ile dobrze zrozumiałem, głównym, o ile nie jedynym kapitałem pana Nerrity’ego jest właśnie ten koń. Gość…

– Nie posiada się z wściekłości? – podsunąłem.

– No.

Uśmiechnąłem się półgębkiem. – Pani Nerrity trochę się go boi.

– Wcale mnie to nie dziwi.

Opowiedziałem Tony’mu, jak dokonano porwania, i dodałem, że moim zdaniem policja powinna jak najszybciej zbadać podejrzaną łódź.

– Skontaktowałeś się już z tamtejszymi glinami?

– Nie, musiałem trochę uspokoić tę Mirandę, co nie było proste. Zaraz się tym zajmę. A co usłyszeli od ciebie?

– Jak dotąd nic. Powtarzam panu Nerrityemu, że bez policji nie zdołamy mu pomóc, ale wiesz, jak to jest z takimi ludźmi.

– Mhm. Niedługo znów się odezwę.

– Na razie.

Odłożył słuchawkę, a ja wyszedłem z hotelu, na skraju plaży podwinąłem nogawki do kolan i w paru krokach pokonałem odległość dzielącą mnie od jej piaszczystej części. Gdy już tam dotarłem, zzułem buty, zdjąłem skarpetki i niosąc je w ręku, ruszyłem przez plażę, radując się promieniami popołudniowego słońca. Do wieczora było już niedaleko. Wzdłuż plaży w regularnych odstępach umieszczono falochrony. Czarne paluchy wysuwały się tępo ku morzu, miejscami przegniłe, oblepione skorupiakami i wodorostami. Na żwirowej części plaży pozostały już tylko rzeczy Mirandy – jej leżak, ręcznik i osobiste drobiazgi – inni plażowicze zabrali, co do nich należało, i zwinęli żagle. Nieopodal ujrzałem czerwony plastikowy kubełek i niebieską plastikową łopatkę, leżącą na ziemi obok na wpół zadeptanego zamku z piasku. Bywalcy brytyjskich plaż, jak stwierdziłem, nadal byli zadziwiająco uczciwi.

Spalone szczątki łodzi stanowiły główny obiekt zainteresowania garstki osób, które wciąż jeszcze pozostały na plaży, a powracająca fala opływająca kadłub miała już ponad dwa centymetry wysokości. Podszedłem tam, jak gdyby nigdy nic, i podobnie jak inni gapie, brodząc po kostki w wodzie, zajrzałem do wnętrza spalonej jolki.

Łódź była wykonana z włókna szklanego i stopiła się pod wpływem ognia. Na tym, co z niej pozostało, nie było widać żadnych numerów rejestracyjnych ani nazwy i choć maszt zrobiony z aluminium przetrwał pożogę i wciąż dumnie wznosił się ku niebu jak wielki wykrzyknik, to żagiel, na którym z pewnością musiały znajdować się jakieś oznaczenia, walał się spalony dookoła. Wśród tych zwęglonych szczątków mogły znajdować się istotne dla śledztwa ślady i materiały dowodowe, ale przypływ był nieubłagany.

– Czy nie powinniśmy wciągnąć jej wyżej, na żwir? – zapytałem, zwracając się do mężczyzny, który podobnie jak ja brodził po kostki w wodzie.

Wzruszył ramionami. – To nie nasza sprawa.

– Czy ktoś już powiadomił policję? – ciągnąłem.

Znów wzruszenie ramion. – Skąd mam wiedzieć?

Przeczłapałem przez wodę, by podejść do szczątków z drugiej strony, i zagadnąłem innego, bardziej odpowiedzialnego, sądząc z wyglądu, obywatela, ale on także pokręcił głową, mamrocząc pod nosem, że jest już spóźniony, i ostatecznie dwóch mocno zbudowanych chłopaków, którzy podsłuchali, o czym mówię, zaoferowało się, że mogą mi pomóc.

Byli silni i pogodni. Dźwigali, ciągnęli, naprężali mięśnie, ale żaden z nich ani przez chwilę się nie skarżył. Kil łodzi przesunął się po piasku, żłobiąc w nim głęboką bruzdę, ale w końcu udało nam się dociągnąć resztki łodzi na skraj żwirowej plaży, gdzie, jak powiedzieli obaj chłopcy, nie docierała już fala przypływu.