Wdusił niewidoczny przycisk gdzieś przy szyi i dał się słyszeć cichy szum włączonego akumulatora, który z odległości dwóch kroków brzmiał jak bezgłośny syk.
– No to świetnie – mruknął. – Weź torbę.
Wyjąłem z bagażnika płócienną torbę, po czym zatrzasnąłem kufer i pozamykałem drzwiczki w aucie. W chwilę potem, ubrani na czarno, dotarliśmy do rogu ulicy, gdzie Tony nagle wtopił się w spłachetek cienia i zniknął. Doliczyłem do dziesięciu, jak wcześniej uzgodniliśmy, ukląkłem, po czym ostrożnie, z mocno bijącym sercem przyjrzałem się po raz pierwszy obiektowi, który był naszym celem.
– Nie wstawaj z klęczek – poradził Tony. – Wartownicy prawie nigdy nie patrzą tuż przy ziemi, tylko trochę wyżej.
Miałem przed sobą zarośnięty chwastami ogród z brukowanymi ścieżkami, mroczny i ponury, mimo iż moje oczy przyzwyczaiły się już do ciemności.
– Podejdź do ściany domu z prawej strony – polecił Tony. – Schyl się, głowa niżej. Kiedy dotrzesz na miejsce, stań twarzą do muru, wśród najgłębszych cieni, jakie zdołasz znaleźć.
– W porządku.
Wykonałem polecenie i nikt nie wszczął alarmu, w domu panowała kompletna cisza.
Na ścianie nad sobą, unosząc wzrok, dostrzegłem czarny, nieregularny cień, którego nikt nie mógłby się tam spodziewać. A może raczej nikt z wyjątkiem Tony’ego, który wspinał się po gołej ścianie przy pomocy przyssawek napędzanych akumulatorową pompką próżniową. Tony był w stanie wejść w ten sposób na szczyt wieżowca, a co dopiero na drugie piętro. Dla niego to była pestka.
Mimo to miałem wrażenie, że czekam całą wieczność – serce dudniło mi w piersi.
Na ulicy nikt się nie pojawił, nie było osób cierpiących na bezsenność ani miłośników psów wyprowadzających swoich pupilów na nocny spacer.
Nadmorski kurort w Sussex pogrążył się we śnie i jedynymi, którzy teraz czuwali, byli policjanci, pracownicy Liberty Market i, co także możliwe, porywacze.
Coś delikatnie uderzyło mnie w twarz. Uniosłem rękę, aby to złapać, i zacisnąłem palce na zwisającej w dół czarnej, nylonowej linie.
– Przywiąż torbę na końcu liny i szarpnij dwa razy, to wciągnę ją na górę.
Zrobiłem, co chciał, i po chwili worek zniknął w ciemnościach powyżej.
Czekałem, serce nieomal wyrywało mi się z piersi. I nagle zobaczyłem torbę opuszczającą się powoli; była cięższa. Nie była już pusta. Uniosłem ją na ręce i szarpnąłem dwa razy za linę. Zaraz potem sznur miękko osunął się do moich stóp, ja zaś zacząłem niezdarnie go zwijać, wciąż trzymając w ramionach nieporęczne brzemię.
Nie usłyszałem, jak Tony schodzi na dół. Jego umiejętności były naprawdę zdumiewające. W jednej chwili nie było go, a w następnej stał obok mnie, chowając do kieszonek w swojej uprzęży kilka wcześniej niezbędnych rzeczy, których już teraz nie potrzebował. Sięgnął po linę, którą bez powodzenia próbowałem zwinąć, a on zrobił to w oka mgnieniu. Potem dotknął mego ramienia i obaj opuściliśmy zarośnięty ogród – ja skulony, zgięty wpół i dźwigający pękatą torbę, a Tony zwinnie i miękko, pozbywając się po drodze niewygodnej uprzęży. Gdy znaleźliśmy się w zaułku za rogiem, wyprostowałem się i ująłem torbę za uchwyty, niosąc ją w jednym ręku, jak należało.
– Masz – powiedział Tony. – Przetrzyj sobie tym twarz. – Podał mi coś wilgotnego i chłodnego, jakby gąbkę, z pomocą której starłem większość czarnej maści z twarzy i zauważyłem, że on robi to samo.
Bezgłośnie dotarliśmy do samochodu.
– Nie trzaskaj drzwiczkami – ostrzegł Tony, kładąc uprząż z przodu na fotelu pasażera. Zamkniemy je później jak należy.
– W porządku.
Ustawiłem torbę na tylnym siedzeniu i usiadłem obok, po czym wydobyłem z niej cenną zawartość – małego chłopca leżącego na plecach z kolanami podciągniętymi pod brodę i zwojami czarnej, nylonowej linki, która opadła mu na nogi. Był pogrążony w głębokim śnie, ale nie nieprzytomny – został lekko odurzony. Rozczochrane, jasnobrązowe kędzierzawe włosy sterczały na wszystkie strony, usta miał zalepione kawałkiem plastra. Owinąłem go w koc, który zawsze wożę w samochodzie, i położyłem na tylnym siedzeniu.
– Masz – rzekł Tony, podając mi ponad przednim fotelem buteleczkę i niewielką szmatkę. – To pomoże zmyć klej i plaster.
– To ich robota?
– Moja. Nie mogłem ryzykować, że dzieciak obudzi się i zacznie krzyczeć.
Uruchomił samochód i ruszył płynnie, a ja delikatnie zdarłem plaster i starłem pozostałość kleju z ust dziecka.
– Spał – poinformował mnie Tony. – Ale i tak potraktowałem go leciutko eterem. Nie na tyle, aby stracił przytomność. Jak wygląda?
– Jak odurzony.
– No i dobrze.
Dowiózł nas gładko do miasta, gdzie kazałem czekać Eaglerowi i jego ludziom przy drugim podejrzanym domu, tym z elektronicznym alarmem antywłamaniowym, prawie o kilometr od właściwego celu.
Tony zatrzymał wóz nieopodal budynku, po czym wysiadł, oddalił się i po chwili wrócił z Eaglerem. Na ich widok także wysiadłem z auta i przez chwilę wydawało mi się, że dostrzegłem na twarzy Eaglera błysk rozczarowania.
– Bez obawy – rzuciłem. – Jest w środku, w samochodzie. Eagler nachylił się, a ja delikatnie uchyliłem tylne drzwiczki. Zajrzał do środka, po czym wyprostował się.
– Zawieziemy go natychmiast do matki – powiedziałem. – Ona wskaże nam właściwego lekarza. To musi być ktoś, kogo chłopiec zna.
– Ale…
– Żadnych ale. Nie ma mowy o zabieraniu go na posterunek pełen gwaru, obcych osób i napiętej atmosfery. Umowa była jasna – my przejmujemy chłopca, pan zgarnia porywaczy. Chcielibyśmy także, aby przygotował pan nieco inną „oficjalną” wersję wydarzeń. Wolelibyśmy, aby na łamach prasy nie pojawiły się nasze nazwiska czy choćby drobna wzmianka o Liberty Market. Jesteśmy użyteczni dopóty, dopóki nikt o nas nie wie, ani opinia publiczna, ani tym bardziej potencjalni porywacze.
– W porządku – mruknął, przystając, aczkolwiek niechętnie, na moje żądanie. – Dotrzymam warunków umowy. Dokąd mamy teraz jechać?
Tony wszystko mu wyjaśnił.
– Zostawiłem tam pojemnik z gazem łzawiącym – powiedział z uśmiechem.
– Wziąłem go na wszelki wypadek, ale okazało się, że nie jest mi potrzebny. Jest podłączony do zegarowego wyzwalacza. – Sprawdził, która godzina. – Powinien wybuchnąć dokładnie za siedem minut. Pojemnik jest na tyle duży, aby gaz wypełnił nieomal cały dom, jeśli więc poczeka pan jeszcze pięć, dziesięć minut, powinien pan mieć mocno ułatwione zadanie. Do tego czasu w budynku będzie już można oddychać, ale porywaczom wciąż będą łzawić oczy… to znaczy, o ile do tej pory sami nie wyskoczą na zewnątrz.
Eagler słuchał tego wszystkiego z enigmatycznym wyrazem twarzy, nie potępiał, ale i nie pochwalał tego, co zrobił Tony Vine.
– Dzieciak był na najwyższym piętrze – rzekł Tony. – Miał na sobie szelki, takie jakie zakłada się malcom w wózeczkach. I był nimi przywiązany do łóżka. Odciąłem tylko paski, resztę zabrałem. Wciąż ma to na sobie. Ach, brakuje tam też kilku desek w podłodze. Niech pańscy ludzie uważają, żeby nie wpaść do dziury. Bóg jeden wie, jak tam jest głęboko. – Sięgnął do samochodu i wyjął ze schowka na rękawiczki pięć kaset. – Proszę je przesłuchać. I puścić naszym przyjaciołom, kiedy już pan ich zgarnie. Nikt się nie przyzna, skąd pochodzą. Podsłuchiwanie cudzych rozmów nie przystoi dżentelmenom. Andrew i ja nigdy wcześniej nie widzieliśmy tych taśm.
Eagler wziął kasety, miał lekko rozbawioną minę.