„Wydedukowaliśmy, że dziecko jest przetrzymywane na najwyższym piętrze”, napisał Tony, nie wspominając przy tym, jak do tego doszło. „Po uwolnieniu chłopca nadkomisarz Eagler wyraził opinię, że powinien on jak najszybciej zostać odwieziony do rodziców, co niezwłocznie uczyniliśmy”.
Przez telefon Eagler wyjaśnił nam co bardziej palące kwestie.
– Bez obawy. Zgarnęliśmy ich bez walki. Przez cały czas kasłali i mieli załzawione oczy. – W jego głosie wyczułem zadowolenie. – Było ich trzech. Dwaj biegali jak szaleni na samej górze, szukali dzieciaka, ale z powodu gazu praktycznie nic nie widzieli. Przez cały czas powtarzali, że musiał wpaść do rury.
– Znaleźliście tę rurę? – spytałem z zaciekawieniem.
– Tak. To była okrągła, płócienna zsuwnia, taka, jakich używa się w sytuacjach zagrożenia do ewakuacji pasażerów z pokładu samolotu. Prowadziła z otworu w podłodze do niewielkiego schowka piętro niżej. Drzwiczki tego schowka zostały zamurowane i zaklejone tapetą, a przed nimi ustawiono potężną szafę. Świeża robota, cement jeszcze nie całkiem wysechł. Wystarczyło, aby zrzucili chłopca do „rury”, wstawili klapę na miejsce, rozłożyli dywan i podczas zwykłego przeszukania nie zdołalibyśmy go odnaleźć.
– Czy miałby szansę przeżyć? – spytałem.
– Chyba tak, o ile w miarę szybko by go stamtąd wyciągnęli, ale żeby to zrobić, musieliby usunąć ceglaną ścianę przy drzwiach schowka.
– Paskudna sprawa – mruknąłem.
– Jeszcze jak.
Tony i ja opisaliśmy rurę w nowym raporcie, tak jak opowiedział nam o niej Eagler, ale postanowiliśmy nic nie mówić o tym Mirandzie.
Eagler dodał przy tym, że żaden z porywaczy nie chciał mówić, byli to zatwardziali, złowrodzy, owładnięci żądzą mordu bandyci. Żaden nie podał swojego nazwiska, adresu ani innych danych. Ani jeden nie powiedział nic, co mogłoby zostać potem wykorzystane jako materiał dowodowy. Przeważnie posługiwali się inwektywami, choć nawet ich używali w miarę oszczędnie.
– Naturalnie przesłaliśmy ich odciski palców do centralnego rejestru danych, ale jak dotąd bez rezultatu. – Przerwał. – Przesłuchałem pańskie taśmy. To wyśmienity materiał. Spróbuję je wykorzystać do złamania tych ptaszków. Zobaczymy, może się uda.
– Oby – mruknąłem z powątpiewaniem.
– To tylko kwestia czasu – zapewnił.
Około południa zadzwoniłem do Alessi, aby przełożyć umówiony lunch, co zostało mi z miejsca wybaczone.
– Dzwoniła Miranda – powiedziała. – Mówiła, że sprowadziłeś Dominica z powrotem do domu. Szlochała tak, że prawie nie mogła wydobyć z siebie słowa, ale przynajmniej oboje są w miarę szczęśliwi.
– W miarę?
– John i ten drugi policjant, nadkomisarz Rightsworth, nalegają, aby Dominica zbadał lekarz. Miranda oczywiście nie miała nic przeciwko temu, ale teraz podobno tamci mówią o konieczności poddania chłopca leczeniu, nie chodzi o jego stan zdrowia, tylko o to, że mały nie chce mówić.
– A jak i gdzie chcą go leczyć?
– No, w szpitalu.
– Chyba nie mówią poważnie! – wybuchnąłem z niedowierzaniem.
– Miranda niby będzie mogła mu towarzyszyć, ale to się jej nie podoba. Próbuje przekonać wszystkich, że Dominic powinien zostać w domu tylko z nią i spędzić w spokoju kilka najbliższych dni. Uważa, że jeśli zostaną sami, chłopiec znów zacznie mówić.
Pomyślałem, że kiedy wieść o uprowadzeniu i odbiciu chłopca trafi na łamy gazet, cała rodzina przez dłuższy czas nie zazna spokoju, ale ogólnie rzecz biorąc, matka kombinowała całkiem nieźle. To mogło się udać.
– Jak sądzisz – zacząłem – czy mogłabyś przekonać Johna Nerrity’ego w oparciu o swoje własne przeżycia, że przewiezienie do szpitala i pobyt wśród całkiem obcych osób byłby w obecnej sytuacji dla Dominica niewskazany, a wręcz szkodliwy i nawet gdyby mogła być przy nim Miranda, na pewno nie wyszedłby mu na zdrowie?
Zapadła cisza. W końcu Alessia odpowiedziała powoli: – Gdyby tato wysłał mnie do szpitala, chybabym oszalała.
– Ludzie czasami w dobrej wierze robią straszne rzeczy.
– To prawda – przyznała. – Jesteś w domu?
– Nie. W firmie. A jeżeli chodzi o ten lunch… naprawdę bardzo mi przykro…
– Przełożymy to na kiedy indziej – rzekła nieobecnym głosem. – Pomówię z Johnem i oddzwonię do ciebie.
Zatelefonowała akurat, kiedy z Tonym skończyliśmy pisać raport i wróciłem do domu, aby całkiem zasłużenie przespać się choć kilka godzin.
– Zdziwiłbyś się, jaki John był potulny – powiedziała. – Zero napuszenia i zadufania. Zgodził się dać Dominicowi trochę czasu, a ja zaprosiłam Mirandę z Dominikiem na jutro do Lambourn. Popsy jest taka kochana. Mówi, że prowadzi dom otwarty dla ofiar porwań. Ciebie też zaprasza, o ile tylko możesz przyjechać, a ja… tak sobie myślę… że byłoby naprawdę cudownie… gdybyś się jednak pojawił.
– Jak najbardziej – odparłem. – Dzięki za zaproszenie. Będę.
– To świetnie – rzuciła. I jakby po namyśle dodała: – John wydawał się zadowolony, że Mirandy i Dominica nie będzie jutro w domu. Jest jakiś dziwny. Można by przypuszczać, że powinien szaleć z radości, iż odzyskał syna, a on… wydaje się wręcz… rozdrażniony.
– Pomyśl, w jakim stanie był twój ojciec, kiedy wróciłaś do domu.
– Tak, ale… – przerwała. – To bardzo dziwne.
– John Nerrity – powiedziałem ze spokojem – jest jak jedna z tych szklanych kul z płatkami śniegu w środku, tylko że w nim wirują strach, poczucie winy, ulga, wrogość i podłość. Jest naprawdę wstrząśnięty. W jego wnętrzu panuje chaos. Potrzeba czasu, aby człowiek doszedł do siebie po tak traumatycznych wydarzeniach, jakie miały miejsce w ostatnich dniach, tak jak potrzeba czasu, aby śnieg wirujący wewnątrz kuli opadł i mogło być tak jak wcześniej.
– Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób.
– Czy on zdaje sobie sprawę – zapytałem – że podobnie jak ty, znajdzie się w kręgu zainteresowania prasy? Że dziennikarze rzucą się na niego jak sępy?
– Nie, chyba nie. A rzucą się?
– Obawiam się, że tak. Ktoś w Sussex na pewno da im cynk.
– Biedna Miranda.
– Da sobie radę. Kiedy znów do niej zadzwonisz, powiedz, aby podczas wywiadów mocno tuliła do siebie Dominica i szeptała mu na ucho, że nic mu nie grozi, że jest już bezpieczny i że ci wszyscy ludzie niedługo sobie pójdą.
– Przekażę jej – zapewniła.
– I do zobaczenia jutro – powiedziałem.
Dominic stał się sensacją telewizji śniadaniowej i porannych gazet. Miranda, co mnie ucieszyło, stawiła czoła dziennikarzom opanowana i szczęśliwa, a milczące dziecko wydawało się po prostu onieśmielone. John Nerrity z uniesioną dumnie głową i starannie przystrzyżonym wąsikiem potwierdził, że sprzedaż jego zwycięzcy Derby przebiega zgodnie z planem, aczkolwiek zapewnił, że wcale nie stoi u progu bankructwa, miała to być jedynie sprytnie opracowana bajeczka mająca zamącić w głowach porywaczom. Wszyscy pytali, kto ocalił jego syna.
– Policja – odparł John Nerrity. – I to im należą się wszelkie pochwały.
Większość osób w firmie po obejrzeniu programu w telewizji i lekturze gazet przeczytała raport Ton’ego z zaciekawieniem, a na poniedziałkowej odprawie obaj z Tonym odpowiadaliśmy na ich pytania. Gerry Clayton kilka razy uniósł brwi, nikt jednak nie wnikał zbytnio w szczegóły naszej działalności wykraczającej poza zwykłe w takich przypadkach doradztwo. Prezes skonkludował, że nawet gdyby Nerrity zawziął się i odmówił wypłaty naszego honorarium, nie powinniśmy się przejmować. Uwolnienie Dominica, powiedział z zadowoleniem, zostało przeprowadzone wyjątkowo szybko i sprawnie, a firma poniosła w związku z tym minimalne koszty. Współpraca z policją układała się wyśmienicie. Dobra robota, chłopaki. Coś jeszcze? Jeżeli nie, dzisiejsze spotkanie uważam za zakończone.