Выбрать главу

– Moja maleńka!… – wykrzyknęła Popsy. – Naprawdę?

– Tak myślę. Przynajmniej uważam tak w tej chwili – odparła z wahaniem Alessia, uśmiechając się nerwowo. – Nie mam pojęcia, czy jutro nie zmienię zdania.

Dla nas wszystkich było to jednak jak pierwsza strużka wody przesączającej się przez pękającą tamę. Objąłem Alessię i pocałowałem, i w tej krótkiej chwili nie był to jedynie sposób, w jaki chciałem jej pogratulować, lecz wyraz czegoś o wiele bardziej żarliwego… czegoś gwałtowniejszego i głębszego. Poczułem, jak w odpowiedzi ogień przenika przez nią i odpływa, a kiedy ją puściłem, zdałem sobie sprawę, że pozwalając, by wzięły nade mną górę prostsze, bardziej prymitywne emocje, postąpiłem słusznie i właściwie.

Uśmiechnęła się. Wzruszyłem ramionami. Nie powiedziałem ani słowa.

– Zrobiłeś to z rozmysłem? – spytała Alessia.

– Niezupełnie – odparłem. – To mnie też trochę zaskoczyło.

– Na pewno. – Otaksowała mnie wzrokiem, po czym odbiegła od nas, nie oglądając się ani razu.

– No i odciąłeś ją, jak niechciane pnącze z tyczki – wtrąciła Popsy. – Lekarz całujący pacjentkę – to wielce nieprofesjonalne.

– Dominica też pocałuję, jeśli to poprawi ci nastrój.

Ujęła mnie za rękę, po czym wróciliśmy jak para dobrych przyjaciół do land rovera i rozłożonego obok koca. Miranda leżała na wznak, drzemiąc, a Dominic wyciągnął się miękko na jej brzuchu. On także miał zamknięte oczy i wydawał się rozluźniony, na jego drobnej buzi malował się spokój.

– Biedactwa – mruknęła Popsy. – Aż szkoda ich budzić.

Miranda obudziła się sama, kiedy wróciła Alessia, i ze wciąż śpiącym Dominikiem ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Na którejś z kolein, kiedy wozem lekko zatrzęsło, chłopiec musiał się obudzić, bo ujrzałem, jak podnosi się, a potem znów tuli do Mirandy; matka nachyliła głowę, jakby go słuchała.Alessia spojrzała na mnie ze zdumieniem, po czym także schyliła głowę, nasłuchując, ale nie zdołała niczego wychwycić poprzez ryk silnika, ja zaś nie zauważyłem, aby usta Dominica choć raz się poruszyły.

– Zatrzymaj wóz – rzekła do Popsy Alessia, a ta, słysząc ponaglającą nutę w jej głosie, natychmiast wykonała polecenie.

Dominic coś nucił.

Przez kilka sekund słychać było tylko ciche, jakby przypadkowe dźwięki, które jednak przy bliższym wsłuchaniu się brzmiały dziwnie znajomo.

– Wiesz, co to jest? – spytała Alessia z niedowierzaniem w głosie, kiedy chłopiec umilkł. – To niewiarygodne.

– Ale co takiego?

W odpowiedzi zanuciła tę samą melodyjkę, co chłopiec przed chwilą. Dominic wyprostował się w ramionach Mirandy i spojrzał na Alessię. Reakcja była wyraźna i oczywista.

– On to zna! – wykrzyknęła Alessia. – Dominic to zna!

– Owszem, kochanie – powiedziała cierpliwie Popsy. – Słyszymy, że zna. Czy możemy już jechać dalej?

– Nie rozumiesz – rzuciła z przejęciem Alessia. – To z „Trubadura”. Chór Żołnierzy.

Spojrzałem na nią. – Chcesz powiedzieć… – zacząłem Skinęła głową. – Słuchałam tego pięć razy dziennie przez sześć tygodni.

– O czym ty mówisz? – zapytała Miranda. – Dominic nie zna żadnych oper. Ani John, ani ja nie przepadamy za operą. Dominic zna tylko dziecięce rymowanki. Uczy się ich błyskawicznie. Nagrywam je dla niego na kasetach.

– O, do licha – mruknąłem z trwogą. – Popsy, wracamy do domu. Wszystko już dobrze.

Popsy, nie tracąc dobrego humoru, ponownie uruchomiła wóz i dowiozła nas do domu, a gdy już tam dotarliśmy, poszedłem do mego auta po aktówkę i wniosłem ją do kuchni.

– Mirando – powiedziałem. – Chciałbym, żeby Dominic obejrzał pewien portret.

Miała pewne opory, ale nie zaoponowała. Usiadła przy stole kuchennym, posadziła sobie Dominica na kolanach, a ja wyjąłem kserokopię portretu pamięciowego Giuseppa i położyłem na blacie. Miranda przyglądała się z niepokojem Dominicowi, spodziewając się gwałtownej, nerwowej reakcji, lecz nic się nie stało. Dominic przez dłuższą chwilę przyglądał się portretowi na kartce i przytulił się delikatnie do Mirandy.

Westchnąłem cicho i schowałem kserokopię do aktówki, po czym bez mrugnięcia okiem przyjąłem filiżankę zaparzonej przez Popsy herbaty – uniwersalnego lekarstwa dobrego na wszystko.

– Ciao, bambino - odezwał się Dominic.

Ja i Alessia odwróciliśmy się dokładnie w tej samej chwili.

– Co powiedziałeś? – zwróciła się do niego Miranda, a Dominic wtulił mocniej twarzyczkę w jej szyję.

– Powiedział „Ciao, bambino” - odparłem.

– Tak… właśnie tak mi się wydawało.

– Czy on zna jakieś włoskie słowa albo zwroty? – zapytałem Mirandę.

– Oczywiście, że nie.

Ponownie wyjąłem z aktówki portret pamięciowy Giuseppa i położyłem na blacie stołu.

– Dominicu, kochanie – powiedziałem – jak się nazywał ten pan?

Duże oczy skierowały wzrok w moją stronę, ale chłopiec wciąż milczał.

– Czy on ma na imię… Michael? – zapytałem.

Dominic prawie niedostrzegalnie pokręcił głową, mimo wszystko wyraźnie zaprzeczając.

– A może David? Dominic pokręcił głową.

– To może Giuseppe?

Wzrok chłopca pozostał niewzruszony. Znów ten lekki ruch głową.

Zamyśliłem się przez chwilę. – Peter?

Dominic nie odpowiedział, tylko na mnie patrzył.

– Czy ten pan miał na imię John? Dzieciak pokręcił głową.

– Może jednak Peter?

Dominic trwał przez kilka sekund w kompletnym bezruchu, aż w końcu wolno pokiwał głową.

– Kto to jest Peter? – spytała Alessia.

– To człowiek, który zabrał go na przejażdżkę łódką.

Dominic wyciągnął rękę i leciusieńko dotknął jednym palcem twarzy widocznej na kartce papieru, po czym cofnął rączkę.

– Ciao, bambino - powtórzył i znów przytulił się do matki. Jedno nie ulegało wątpliwości, pomyślałem. To nie Giuseppe-Peter wzbudzał w Dominicu największą trwogę. Chłopiec, podobnie jak Alessia, najwyraźniej bardzo go polubił.

Eagler powiedział: – Już myślałem, że chłopiec na dobre zaniemówił. Nadkomisarz Rightsworth podobno próbował go nakłonić do mówienia, ale dzieciak był w szoku, a matka otwarcie sprzeciwiała się rozpoczęciu terapii.

– Mhm – mruknąłem. – Ale to było wczoraj. Dziś Dominic zidentyfikował przy świadkach jednego z porywaczy znanego jako Peter na podstawie portretu pamięciowego.

– Sądzi pan, że dzieciak jest wiarygodny?

– Oczywiście. Nie ulega wątpliwości, że go znał.

– W porządku. A ten Peter – zakładam, że to porywacz, o którym pozostali wspominali na taśmach – czy on jest z pochodzenia Włochem?

– Tak. Dominic nauczył się od niego dwóch słów: Ciao, bambino.

– A niech mnie – wycedził pod nosem Eagler.

– Poza tym – ciągnąłem – wygląda na to, że Giuseppe-Peter jest miłośnikiem Verdiego. Alessia Cenci stwierdziła, że jej porywacze bez przerwy puszczali trzy opery Verdiego, na okrągło. Dominic nucił fragment Chóru Żołnierzy z „Trubadura”, która była jedną z nich. Nawiasem mówiąc, czy w tym domu znalazł pan magnetofon kasetowy?

– Owszem, tak. – Sprawiał wrażenie, jakby już nic nie było go w stanie zdziwić. – Znajdował się na górze, w pomieszczeniu, gdzie przetrzymywano chłopca. Były tam tylko dwie taśmy. Jedna z muzyką pop, a druga – jakby pan zgadł – z „Trubadurem” Verdiego.

– A więc sprawa jest jasna, nieprawdaż? – spytałem. – Mamy fachurę.

– Kogo?

– Fachurę. Proszę wybaczyć, w Liberty Market tak nazywamy człowieka, który trudni się porywaniem ludzi. To taki fach. Jak rozpruwanie sejfów czy kradzieże kieszonkowe.