Выбрать главу

– Ale przecież to ty przywiozłeś Dominica z powrotem do domu?

– To dla niego jeszcze jeden powód do zażenowania. Nerrity dwa dni temu powiedział wyraźnie, że rezygnuje z naszych usług!

Zaśmiała się. – W porządku. Jak nazywa się ten lekarz?

Podałem jej nazwisko, a potem obiecałem, że osobiście do niego zadzwonię, by wyjaśnić podłoże przypadku i zweryfikować potrzeby Dominica.

– Jesteś niesamowity – rzuciła Alessia.

– No jasne. A co z twoimi dzisiejszymi jazdami, o których mi wcześniej wspomniałaś?

– Jeździłam wczoraj i dziś na powrózku i nie rozumiem, dlaczego nie zdecydowałam się na to wcześniej. Jutro zacznę jazdy dla Mike Nolanda, a jeżeli uzna, że wróciłam już do formy, wystartuję w przyszłym tygodniu w gonitwie w Salisbury.

– W gonitwie… w Salisbury?

– Właśnie tak.

– I, hm, przydałaby ci się pewnie życzliwa publiczność?

– Z pewnością.

– Masz to u mnie jak w banku.

Pożegnała się ze mną w radosnym nastroju, a wieczorem zadzwoniła na domowy numer.

– Wszystko załatwione – powiedziała. – Miranda mówi, że ten lekarz odnosił się do niej wyjątkowo delikatnie, jutro z samego rana ma pojechać do niego z Dominikiem. Stamtąd przyjadą prosto do Lambourn. Wynajęłam dla niej pokój w domku należącym do emerytowanej niani, z którą spotkałam się osobiście i której ten pomysł bardzo przypadł do gustu. John nie próbował się temu sprzeciwiać, zgodził się na ich wyjazd, za wszystko zapłaci.

– To świetnie.

– Popsy chce, byś też znów przyjechał. Tak jak Miranda. I ja.

– Wobec tego poddaję się. Przyjadę. Tylko kiedy?

– Najszybciej jak możesz.

Przyjechałem tam nazajutrz i jeszcze dwa razy w następnym tygodniu. Dominic sypiał trochę lepiej, a to z pomocą łagodnych środków, które dodawano mu wieczorem do mleka. Zaczął jeść również dropsy czekoladowe, a potem także papkę z bananów. Była niania sarkała nad nietkniętą jajecznicą i ostro strofowała Mirandę – gdybym to ja był na jej miejscu, nerwy już dawno by mi puściły, ona jednak znosiła to z podziwu godną pokorą.

Alessia spędzała w ich towarzystwie całe dnie, razem chodzili na spacery, robili zakupy w wiosce i jedli obiady, potem zaś opalali się w ogródku za domem.

– Spryciarz z ciebie, nie ma co – rzekła do mnie Popsy, podczas mojej trzeciej wizyty.

– To znaczy?

– Dałeś Alessi zajęcie, coś, co jest dla niej ważne.

– To był przypadek, naprawdę.

– Ale zachęciłeś ją do tego.

Uśmiechnąłem się do niej. – Świetnie wygląda, nieprawdaż?

– Cudownie. Wciąż myślę o tych pierwszych dniach, kiedy była taka blada i rozdygotana. Nareszcie wraca do formy. Jest prawie taka jak dawniej.

– Czy jeździła już sama?

Popsy spojrzała na mnie. – Nie. Jeszcze nie.

– Pewnego dnia to zrobi.

– A potem…

– Cóż… potem… odejdzie.

W moim głosie usłyszałem coś, co było zgoła niezamierzone i nieoczekiwane, nutę szczerego smutku i żalu wynikającego z bolesnej, uświadomionej straty. Tak to już jest. Czujesz się świetnie, opiekując się ptakiem, który ma złamane skrzydło, ale masz wrażenie, jakbyś tracił cząstkę siebie, kiedy w jakiś czas potem wypuszczasz go na wolność.

Nie będę jej już potrzebny, kiedy w końcu stanie na nogi. Wiedziałem o tym od samego początku. Przypuszczam, że mógłbym spróbować obrócić jej uzależnienie ode mnie w przelotny romans, ale to byłoby głupie, okrutne dla niej, dla mnie zaś niesatysfakcjonujące. Powinna się usamodzielnić i dorosnąć w poczuciu bezpieczeństwa, a ja – znaleźć sobie silną, odpowiednią dla mnie partnerkę. Związki osób uzależnionych od swoich partnerów bywają z reguły krótkotrwałe.

Znajdowaliśmy się teraz na podwórzu przy domu Popsy, gdzie Alessia powoli, niespiesznie oprowadzała Mirandę, opowiadając jej o każdym z koni z osobna. Dominic odzyskał już dość pewności siebie, by stać na własnych nogach, choć przez cały czas jedną rączką trzymał się mamy i prosił, by brać go na ręce, gdy w pobliżu pojawiał się ktoś obcy. Wciąż był cichy i milczący, ale z dnia na dzień, w miarę jak opadał poziom stresu i przerażenia, rosły szanse na to, że znów zacznie mówić.

Popsy i ja poszliśmy w ślad za kobietami, a ja, pod wpływem jakiegoś impulsu, przyklęknąłem obok Dominica i powiedziałem: – Czy chciałbyś, abym wziął cię na barana?

Miranda podniosła Dominica i posadziła go delikatnie na moich barkach.

– Złap Andrew za włosy – rzekła Alessia, a ja, wstając, poczułem, jak małe paluszki chwytają mnie za włosy.

Nie widziałem twarzy Dominica, ale wszyscy się uśmiechali, więc po prostu ruszyłem dalej, przystając obok kolejnych boksów, aby malec mógł zajrzeć do środka.

– Piękne koniki – powiedziała Miranda z odrobiną niepokoju w głosie. – Zobacz, kochanie, jakie wielkie. Popatrz tylko.

W ten właśnie sposób zakończyliśmy zwiedzanie stajni, a kiedy wreszcie postawiłem chłopca na ziemi, natychmiast wyciągnął rączki, prosząc o jeszcze. Uniosłem go lekko w górę i patrząc mu prosto w oczy, powiedziałem: – Bardzo grzeczny z ciebie chłopiec.

Przytulił się do mnie tak jak wcześniej do Mirandy i wyszeptał cichutko, ale tak, abym mógł go usłyszeć: – Andrew.

– Zgadza się – powiedziałem półgłosem. – A to kto? – wskazałem na Mirandę.

– Mamusia. – To słowo zabrzmiało jak szept, ale usłyszałem je wyraźnie.

– A to?

– Lessia.

– A to?

– Popsy.

– Doskonale. – Odszedłem z nim na stronę. Nie wydawał się tym zaniepokojony Zapytałem normalnym głosem: – Może masz ochotę na herbatę?

Po dłuższej chwili usłyszałem odpowiedź: – Czekoladę.

– Świetnie. Zaraz dostaniesz. Naprawdę bardzo grzeczny z ciebie chłopiec.

Odszedłem z nim jeszcze kawałek. Obejrzał się wstecz raz czy dwa, aby upewnić się, że Miranda wciąż jest w zasięgu wzroku, a ja uznałem, że najgorsze ma już za sobą. Koszmary senne i chwile rozpaczliwej niepewności pozostaną, ale pierwszy, najtrudniejszy krok został wreszcie zrobiony i moje zadanie dobiegło końca.

– Ile masz lat, Dominicu? – zapytałem.

Zamyślił się. – Trzy – odparł, nieco głośniej niż dotychczas.

– Czym chciałbyś się pobawić? Chwila przerwy. – Autkiem.

– Jakim autkiem?

Zanucił mi do ucha. – Di-du, di-du, di-du – naśladując dźwięk policyjnej syreny.

Zaśmiałem się i mocno przytuliłem Dominica.

– Załatwione – zapewniłem go z uśmiechem.

Powrót Alessi na tor wyścigów konnych nie należał do spektakularnych, gdyż w gonitwie, w której wzięła udział, dotarła na metę ostatnia. W dodatku była blada jak ściana.

Sama gonitwa, bieg na kilometr dla dwulatków, była przynajmniej jak dla mnie wyjątkowo krótka. Ledwie dokłusowała na swoim koniu do boksu startowego, przygarbiona i ubrana w błyszczącą jedwabną kurtkę, gdy rozpoczęła się gonitwa. Czerwona, jedwabna kurtka była widoczna tylko przez chwilę i zaraz znikła wśród innych krzykliwych barw, a potem została za nimi, daleko w tyle. Wyprostowała się w siodle, mijając linię mety, i niemal natychmiast zatrzymała swego wierzchowca. Podszedłem do miejsca, gdzie wszyscy dżokeje, prócz pierwszej czwórki, zsiadali z koni, gdzie w małych grupkach gromadzili się właściciele wierzchowców, mężczyźni o posępnych twarzach, oraz trenerzy słuchający utyskiwań mało chyba jednak przejętych dżokejów. Słuchałem fragmentów ich rozmów i cierpliwie, usiłując nie rzucać się w oczy, czekałem na Alessię.

– Nie chciał za cholerę przyspieszyć…