Выбрать главу

– Dawaj.

– Zaczekaj chwilę.

Po krótkiej chwili ciszy usłyszałem kilka delikatnych trzasków, a potem srogi, bezwzględny głos z amerykańskim akcentem przemówił:

Jeżeli wy, Angole z Jockey Clubu, chcecie odzyskać Freemantle’a, to słuchajcie uważnie. Będzie was to kosztowało dziesięć milionów funtów szterlingów. Nie zbierajcie tej kwoty w banknotach. Macie zapłacić nam w potwierdzonych czekach bankowych. Nie odzyskacie Freemantle’a, dopóki nie potwierdzimy autentyczności czeków. Macie tylko tydzień na zebranie szmalu. Za tydzień przekażemy wam dalsze instrukcje. Jeżeli spróbujecie grać na zwłokę, Freemantle straci palce. Po jednym za każdy kolejny dzień. Zaczniemy przesyłać je wam za dwa tygodnie od dziś, ekspresem.

Żadnych numerów. Wiemy, że wy tam, w Jockey Clubie, macie pieniądze. Albo wykupicie Freemantle’a, albo go zabijemy. I tyle. Dobrze go ukryliśmy. Jak nie dostaniemy forsy, nawet nie znajdziecie jego ciała. Jeżeli go zabijemy, zrobimy to powoli. Będzie was przeklinał przed śmiercią. Będzie wył. Słyszycie? Nie umrze szybko i bezboleśnie od jednego strzału. Będzie zdychał w męczarniach. Jeżeli go zabijemy, usłyszycie jego krzyki nagrane na taśmie. Jeżeli nie chcecie, aby do tego doszło, musicie nam zapłacić. A teraz Freemantle chce wam coś powiedzieć. Słuchajcie.

Na linii zapanowała cisza, a potem rozległ się głos Freemantle’a, mocny, zdecydowany, choć w porównaniu z głosem tego drugiego pełen ogłady i dystyngowany:

Jeżeli nie zapłacicie okupu, zabiją mnie. Tak mi powiedzieli i muszę przyznać, że im wierzę.

Klik.

– Usłyszałeś wszystko wyraźnie? – zapytał Gerry Clayton.

– Taa.

– I co o tym myślisz?

– Myślę, że to znów nasz ptaszek – odparłem. – Jestem tego pewien.

– Tak. Zbyt wiele podobieństw.

– Do której masz dyżur w dyspozytorni?

– Do północy. Czyli do dziewiętnastej waszego czasu.

– Prawdopodobnie jeszcze zadzwonię.

– W porządku. Udanych łowów.

Podziękowałem Rickenbackerowi i pojechałem do Waszyngtonu, gdzie kilkakrotnie myląc drogę, dostałem się w końcu na posterunek i odnalazłem kapitana Kenta Wagnera.

Kapitan wyglądał jak żywa maszyna do zwalczania przestępczości – potężnie zbudowany, wysoki, o srogim spojrzeniu, mówił półgłosem i nieodparcie kojarzył mi się z kobrą. Miał jakieś pięćdziesiąt lat, ciemne, gładko zaczesane włosy i cofnięty podbródek, jak u zawodowego boksera. Odniosłem wrażenie, że ten człowiek jest wyjątkowo bystry, przebiegły i inteligentny. Uścisnął zdawkowo moją dłoń, otaksował wzrokiem od stóp do głów i prześwidrował spojrzeniem na wylot.

– W Stanach porywacze nie mają szans – powiedział. – Prędzej czy później wpadają w nasze ręce. I teraz też tak będzie.

Musiałem się z nim zgodzić. Jeżeli chodzi o uprowadzenia, amerykański bilans zatrzymań porywaczy nie miał sobie równych.

– Co może mi pan powiedzieć? – zapytał krótko, a sądząc po spojrzeniu, nie spodziewał się wiele.

– Sądzę, że całkiem sporo – odparłem łagodnie.

Zmierzył mnie wzrokiem, po czym otworzył przeszklone drzwi swego gabinetu i zawołał ponad rzędami biurek: – Ściągnijcie tu porucznika Stavoskiego.

Jeden z mężczyzn w granatowym mundurze wstał i opuścił pomieszczenie, ja zaś przez okno przyglądałem się uporządkowanej, dynamicznej scenie pełnej przemieszczających się ludzi, dzwoniących telefonów, gwaru głosów, stukotu maszyn do pisania, mrugających ekranów komputerów i donoszonej kawy. Porucznik Stavoski, kiedy w końcu się pojawił, okazał się korpulentnym mężczyzną pod czterdziestkę z potężnym, sumiastym wąsem, roztaczającym dookoła aurę niewzruszonej pewności siebie. Obrzucił mnie, zapewne z przyzwyczajenia, chłodnym, beznamiętnym spojrzeniem.Kapitan wyjaśnił mu, kim jestem. Na Stawskim nie wywarło to żadnego wrażenia. Kapitan poprosił, abym podzielił się z nim posiadanymi informacjami.

Otworzyłem aktówkę, wyjąłem z niej plik papierów i położyłem na biurku.

– Uważamy, że jest to trzecie, a może nawet czwarte porwanie zaplanowane i przeprowadzone przez jedną i tę samą osobę – powiedziałem. – Do Jockey Clubu w Anglii przysłano dziś taśmę od porywaczy Morgana Freemantle’a, którą będziecie panowie mogli zaraz odsłuchać przez telefon, jeżeli zechcecie. Przywiozłem także dwie taśmy z żądaniem okupu pochodzące z dwóch wcześniejszych uprowadzeń. – Wskazałem na kasety leżące na biurku. – Może zechcecie panowie je porównać i zwrócić uwagę na podobieństwa. – Przerwałem na chwilę. – Jedna z tych taśm jest po włosku.

– Po włosku?

– Porywacz jest Włochem. Żadnemu z nich to się nie spodobało.

– On mówi po angielsku – wyjaśniłem – ale będąc w Anglii, zwerbował miejscowego oprycha, aby nagrał dla niego taśmę z żądaniem okupu, a ten głos na taśmie, którą przekazano dziś, ma wyraźny amerykański akcent.

Wagner wydął usta. – Wobec tego wysłuchajmy tego nagrania. – Podał mi słuchawkę i wdusił kilka guzików. – Ta rozmowa będzie nagrywana – zastrzegł. – Podobnie jak od tej pory wszystkie nasze rozmowy.

Pokiwałem głową i połączyłem się z Gerrym Claytonem, który ponownie odtworzył dla nas nagranie. Agresywny, chrapliwy głos rozbrzmiał we wnętrzu gabinetu kapitana Wagnera, obaj policjanci przysłuchiwali się, nie ukrywając odrazy.

Podziękowałem Gerry’emu i rozłączyłem się, po czym Wagner bez słowa wyciągnął do mnie rękę, spoglądając na kasety, które przywiozłem. Podałem mu pierwszą taśmę od Nerrityego; włożył ją do magnetofonu i uruchomił urządzenie. Złowrogie groźby pod adresem Dominica, pogróżki o obcinaniu palców, krzykach, ciele, którego nikt nigdy nie odnajdzie, wypełniły gabinet jak posępne echo. Oblicza Wagnera i Stavoskiego stężały, ale zauważyłem, że nagranie przekonało ich obu.

– To ten sam facet – orzekł Wagner, wyłączając magnetofon. – Inny głos, ale mózg ten sam.

– Tak – mruknąłem.

– Sprowadźcie tu funkcjonariusza Rosselliniego – zwrócił się do porucznika i tym razem to Stavoski wychylił głowę na zewnątrz, by wezwać żądaną osobę.

Funkcjonariusz Rossellini, zwykły policjant z patrolu, młody, o ciemnych włosach i wielkim nosie, Amerykanin pochodzenia włoskiego po dziadkach, wysłuchał trzeciej taśmy i przetłumaczył treść na bieżąco. Gdy dotarł do ostatniej serii gróźb pod adresem Alessi, głos nagle mu się załamał i umilkł, a potem policjant rozejrzał się niepewnie dokoła, jakby poszukiwał wsparcia u swoich przełożonych.

– O co chodzi? – spytał Wagner.

– Ten facet powiedział – rzekł Rossellini, a jego ramiona nagle obwisły. – Cóż, kapitanie, wolałbym tego nie mówić…

– Ten facet powiedział – wtrąciłem, spiesząc z pomocą młodemu policjantowi – że suki są przyzwyczajone do psów, a wszystkie kobiety to suki.

Wagner spojrzał na mnie. – Chce pan powiedzieć…?

– Chcę powiedzieć – odparłem – że groźby miały na celu złamanie ojca dziewczyny. Ci ludzie nie zamierzali ich zrealizować. Porywacze nigdy nie grozili uprowadzonej dziewczynie ani nie wspomnieli choćby słowem o codziennym biciu. Przez cały czas była sama.

Posterunkowy Rossellini odetchnął z ulgą i oddalił się, a ja opowiedziałem Wagnerowi i Stavoskiemu większość z tego, co wydarzyło się we Włoszech i Anglii, koncentrując się przede wszystkim na podobieństwach między dwoma tymi przypadkami i tym, co obecnie mogło być dla nich szczególnie użyteczne. Słuchali w milczeniu z beznamiętnymi twarzami, powstrzymując się od komentarzy i osądów aż do końca.

– Ustalmy, co wiemy – rzekł wreszcie Wagner i poruszył się nerwowo. – Po pierwsze, ten Giuseppe-Peter, najprawdopodobniej w ciągu ostatnich ośmiu tygodni wynajął dom w Waszyngtonie, gdzieś w pobliżu hotelu Ritz-Carlton. Tyle bowiem czasu minęło, odkąd Morgan Freemantle przyjął zaproszenie Erica Rickenbackera.