Pokiwałem głową. – Taką datę podano nam w Jockey Clubie.
– Po drugie, w grę musi wchodzić co najmniej pięciu lub sześciu porywaczy, wyłącznie Amerykanów, z wyjątkiem Giuseppe-Petera. Po trzecie, Giuseppe-Peter ma dostęp do informacji z kręgów związanych z wyścigami konnymi, a co za tym idzie, pewne osoby z tego światka mogą go znać. Po czwarte – dodał ze szczyptą czarnego humoru – najprawdopodobniej właśnie w tej chwili Morganowi Freemantle’owi puchną uszy od dźwięków opery Verdiego.
Sięgnął po kserokopię portretu pamięciowego Giuseppe-Petera.
– Rozlepimy je w całym mieście – powiedział. – Jeżeli rozpoznał go synek Nerritych, to inni też mogą. – Spojrzał na mnie w taki sposób, że biorąc pod uwagę skojarzenie z wężem, odniosłem wrażenie, jakby schował zęby jadowe – nie była to zapowiedź pięknej męskiej przyjaźni, ale z pewnością zawieszenie broni. – To tylko kwestia czasu – dokończył.
– Ale… ee… – mruknąłem niepewnie – nie zapominajcie, panowie, że jeśli ten człowiek zorientuje się, iż go osaczacie, nie zawaha się zabić Morgana Freemantle’a. Nigdy nie wątpiłem, że byłby do tego zdolny. Zabije go i ukryje ciało. Przygotował dla małego Dominica przemyślny grobowiec, ukryty tak, że nikt nie znalazłby zwłok chłopca przez wiele lat.
Wagner spojrzał na mnie z zamyśleniem. – Czy ten Giuseppe-Pe-ter pana przeraża?
– Jako przeciwnik z zawodowego punktu widzenia, tak. Obaj policjanci milczeli.
– Ten człowiek ma nerwy ze stali – dodałem. – Myśli. Planuje. Jest zuchwały. Nie przypuszczam, aby ktoś taki zdecydował się na popełnienie tego rodzaju przestępstw, gdyby nie był gotowy odebrać życia swojej ofierze. Wydaje mi się, że Giuseppe-Peter uważa zabicie porwanego za ostateczność, ale zrobi to, jeśli uzna za konieczne, i co więcej, w przeświadczeniu, że ujdzie mu to płazem. Nie sądzę, aby miał zrealizować pogróżki zawarte na taśmie i zgotować ofierze długotrwałe, pełne męki konanie. Gdyby jednak miało mu to zapewnić bezpieczną ucieczkę, na pewno nie zawaha się zabić. Zrobi to szybko i bez wahania. Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości.
Kent Wagner spojrzał na swoje dłonie. – Andrew, czy nie wydaje ci się, że ten Giuseppe-Peter może żywić względem ciebie głęboką osobistą niechęć?
Trochę się zdziwiłem, że zwrócił się do mnie po imieniu, potraktowałem to jednak jako oznakę przełamania lodów i nawiązania dalszej owocnej współpracy, toteż odpowiedziałem w ten sam sposób:
– Szczerze mówiąc, Kent, nie sądzę, aby on w ogóle zdawał sobie sprawę, że istnieję.
Skinął głową, na jego ustach pojawił się cień uśmiechu, odnaleźliśmy wspólną płaszczyznę i porozumienie zostało nawiązane.
17
Milczenie porywaczy, oburzenie członków Jockey Clubu, którzy już niebawem mogli zostać solidnie ogołoceni, i wrzenie prasy sportowej, godziny pełnych emocji rozmów, które jednak niczego nie wnosiły i donikąd nie prowadziły – czyli w efekcie całonocna kompletna bezczynność. W tej sytuacji bez oporu i wyrzutów sumienia wybrałem się na śniadanie prasowe w nadziei, że spotkam tam Alessię.
W salach bankietowych klubu wyścigowego panował tłok, kiedy tam dotarłem, a poziom decybeli był potwornie wysoki. W wielu dłoniach tkwiły szklanki z sokiem pomarańczowym, w powietrzu wznosił się istny las mikrofonów. Dziennikarze sportowi uwijali się to tu, to tam, polując na materiały na wyłączność, wiecznie czujni, stale nasłuchujący toczących się wokół nich rozmów. Jako że w większości znali się nawzajem, mijając jeden drugiego, witali się przyjaźnie uściskiem dłoni lub braterskim klepnięciem po ramieniu. Trenerzy prowadzili konferencję w niewielkim gronie, dziennikarze chciwie chłonęli każde słowo. Właściciele koni stali tuż obok z wyrazem zadowolenia lub rozbawienia na twarzach w zależności od tego, jak często brali udział w podobnych spędach, tu i ówdzie zaś, niczym gazele wśród stada, dostrzec można było niskie, drobnokościste istoty z odchylonymi do tyłu głowami, na które patrzono jak na wielkie gwiazdy.
– Soku pomarańczowego? – zapytał ktoś, podając mi szklaneczkę.
– Dziękuję.
Nie zauważyłem Rickenbackera ani nikogo znajomego.
Alessi też nie. Wszystkie gazele były płci męskiej.
Zacząłem krążyć po sali, świadom, że bez niej moja obecność tutaj jest zbędna, ale wydawało mi się nieprawdopodobne, aby nie pojawiła się wraz z innymi współzawodnikami na takiej wielkiej uroczystości.
Wiedziałem, że przyjęła zaproszenie do Laurel, i dostrzegłem jej imię na liście przypiętej na tablicy gonitw – miała dosiadać Brunelleschiego. Przejrzałem całą listę, sącząc sok pomarańczowy. Czternastu dżokejów, trzech z Wielkiej Brytanii, jeden z Francji, jeden z Włoch, dwóch z Kanady, dwóch z Argentyny i pozostali ze Stanów. Alessia była jedyną dziewczyną w tym gronie.
Przypuszczalnie na jakiś znak, cały tłum zaczął przenosić się do wielkiej bocznej sali, gdzie czekały długie rzędy stołów, nakrytych obrusami, z gotową zastawą, sztućcami i kwiatami w wazonach. Sądziłem, że tę salę przygotowano z myślą o lunchu, ale najwyraźniej się pomyliłem. Śniadanie prócz soku pomarańczowego składać się miało z jajecznicy na bekonie i gorących maślanych bułeczek serwowanych przez kelnerki.
Zawahałem się przed wejściem na salę, gdy nagle tuż przy lewym uchu usłyszałem znajomy głos, szepcący z niedowierzaniem:
– Andrew?
Odwróciłem się. A więc jednak przyszła, jej szczupłe oblicze wydawało się teraz żywe i pełne siły, głowa była dumnie uniesiona, plecy wyprostowane. Ciemne kędziory lśniły, zdrowe i zadbane, oczy błyszczały.
Aż do tej pory nie miałem pewności, co czuję względem niej. Nie widziałem jej od sześciu tygodni, wcześniej zaś myślałem o niej jak o elemencie mojej pracy – przyjemności, która była moją nagrodą, ofierze, którą obdarzyłem sympatią, i to wielką, ale która wydawała się ulotna i nietrwała jak wszystkie inne. Jej widok tego ranka stanowił dla mnie niemal fizyczny wstrząs, jakby ktoś wstrzyknął do mego krwiobiegu środek odurzający Uściskałem ją serdecznie i poczułem, jak przez chwilę tuli się do mnie z dziką zawziętością.
– No cóż… – Spojrzałem w jej brązowe oczy. – Szukasz może wybranka swego serca?
Na chwilę zaparło jej dech, zaśmiała się, ale nie odpowiedziała.
– Zajmujemy tamten stolik – oznajmiła, wskazując w głąb sali. – Siedzieliśmy i czekaliśmy. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, kiedy zobaczyłam cię w drzwiach. Przysiądź się do nas, mamy dla ciebie wolne miejsce. Usiądź z nami.
Skinąłem głową i pozwoliłem, by mnie tam zaprowadziła – przyjechała z Włoch nie w towarzystwie Ilarii, lecz samego Paolo Cenciego. Wstał, gdy podszedłem, lecz nie podał mi dłoni, a zgoła serdecznie objął ramionami i wyściskał na włoską modłę. Wydawał się zadowolony, że mnie widzi.
Całkiem możliwe, że nie poznałbym tego pewnego siebie, stanowczego biznesmena w perłowym garniturze, gdybym spotkał go niespodziewanie na ulicy w którymś z amerykańskich miast. Znów był człowiekiem, którego nie znałem, kompetentnym szefem firmy z portretu. Po roztrzęsionym strzępie człowieka sprzed pięciu miesięcy nie było śladu, Cenci całkiem już doszedł do siebie. Ucieszyło mnie to, mimo iż stał mi się bardziej obcy i nie zamierzałem w obecnej sytuacji dzielić się z nim naszymi najbardziej palącymi problemami.
On sam nie miał podobnych oporów. – Oto człowiek, który zwrócił mi Alessię całą i zdrową – rzekł radośnie po włosku do trzech innych osób siedzących przy stole, na co Alessia, zerknąwszy na mnie kątem oka, dodała: – Tatku, on nie lubi, gdy o tym mówimy.