– Ależ moja droga, przecież nie robimy tego często, prawda? – Uśmiechnął się do mnie przyjaźnie i szczerze. – Przedstawiam panu Bruno i Beatrice Goldonich – powiedział po angielsku. – Są właścicielami Brunelleschiego.
Uścisnąłem dłoń pełnemu rezerwy mężczyźnie około sześćdziesiątki i nieco od niego młodszej spiętej kobiecie, którzy choć powitali mnie życzliwie, byli wyjątkowo małomówni. -
– A to Silvio Lucchese, trener Brunelleschiego – rzekł Paolo Cenci, przedstawiając trzecią, nieznaną mi dotąd osobę przy stoliku.
Uścisnęliśmy sobie wzajemnie dłonie, to był szybki, uprzejmy gest. Mężczyzna był ciemnowłosy, szczupły i przypominał mi Pucinellego, ten człowiek przywykł do rozkazywania, teraz jednak znalazł się w niekorzystnej sytuacji, gdyż mówił po angielsku bardzo słabo i z potwornym akcentem, który zniekształcał słowa do tego stopnia, iż brzmiały niemal całkiem niezrozumiale. Paolo Cenci zaprosił mnie gestem na wolne krzesło pomiędzy Alessia i Beatrice Goldoni, a kiedy wszyscy wreszcie zajęli miejsca, ucichł gwar i zapanowała prawie całkowita cisza, pojawił się Rickenbacker w otoczeniu grupki przyjaciół, by przemaszerować przez środek sali, kierując się w stronę stołu ustawionego naprzeciw całej reszty.
– Witamy na torze wyścigów konnych Laurei – rzekł kordialnie, stojąc przy swoim krześle, siwe włosy otaczały jego głowę jak kłębiasta chmura. – Miło mi, że mogę ujrzeć tu dziś rano tak wielu przyjaciół z zagranicy. Jak zapewne większość z was już słyszała, jeden z naszych zacnych przyjaciół zaginął. Mowa rzecz jasna o Morganie Freemantle’u, Starszym Stewardzie z brytyjskiego Jockey Clubu, którego podstępnie uprowadzono przed dwoma dniami. Robimy wszystko, co w naszej mocy, by doprowadzić do jego najszybszego uwolnienia i, rzecz jasna, będziemy was informować na bieżąco o wynikach naszych poczynań. Póki co, życzę wam wszystkim smacznego, porozmawiamy po śniadaniu.
W sali zaroiło się od kelnerek i ja chyba też coś zjadłem, ale przez cały czas myślałem wyłącznie o Alessi, o jej bliskości i o pytaniu, na które nie odpowiedziała. Zachowywała się wobec mnie z chłodną rezerwą, którą, nawiasem mówiąc, odwzajemniałem. Wszyscy przy stoliku rozmawiali wyłącznie po włosku, ja zaś, zabierając głos, mówiłem zwykle krótko, starannie dobierając słowa z ograniczonego repertuaru zwrotów, jakimi dysponowałem.
Wyglądało na to, że Goldonim podoba się ten przyjazd, choć z wyrazu ich twarzy trudno było cokolwiek wywnioskować.
– Martwimy się o jutrzejszą gonitwę – rzekła Beatrice. – Zawsze się tym przejmujemy, nie umiemy temu zaradzić. – Przerwała. – Rozumie pan, co mówię?
– Rozumiem więcej, niż potrafię powiedzieć.
Najwyraźniej jej ulżyło i natychmiast z jej ust popłynął potok słów; nie zwracała uwagi na strofujące spojrzenia swego męża.
– Nie byliśmy wcześniej w Waszyngtonie. To takie wielkie, wspaniałe miasto. Jesteśmy tu już dwa dni… a w niedzielę jedziemy do Nowego Jorku. Zna pan Nowy Jork? Co powinniśmy zobaczyć w Nowym Jorku?
Odpowiedziałem, najlepiej jak potrafiłem, prawie nie zwracając na nią uwagi. Jej mąż rozmawiał z Lucchesem o perspektywach Brunelleschiego, lecz bez wielkiego zaangażowania, jakby robił to po raz co najmniej pięćdziesiąty. Paolo Cenci znów zapewnił, że cieszy się, mogąc mnie zobaczyć, a Alessia zjadła jajecznicę – i nic poza tym.
Morze kawy później zaczęły się naprawdę ważne rozmowy i spotkania, wywiady z trenerami, dżokejami i właścicielami koni, które miały wziąć udział w jutrzejszej gonitwie. Dziennikarze sportowi zadawali pytania, Rickenbacker przedstawiał ze swadą kolejnych uczestników wyścigów, a wszyscy dowiedzieli się o zagranicznych koniach więcej, niż wiedzieli dotychczas, i więcej, niż byli w stanie zapamiętać.
Alessia tłumaczyła dla Lucchesego, przekładając pytania i delikatnie zmieniając formę niektórych odpowiedzi. Wyjaśniła, że Brunelleschi nie znaczy nic, to po prostu nazwisko architekta, który zaprojektował większość budynków we Florencji, podobnie jak Wren w Londynie, dokończyła. Dziennikarze skwapliwie to zapisali. Notowali uważnie każde wypowiedziane przez nią słowo.
Od siebie zaś powiedziała wprost, iż koń musi widzieć, dokąd biegnie, i nie cierpi tłoku.
– Jak się pani czuła, kiedy panią porwano? – zapytał ktoś, zmieniając temat.
– Okropnie. – Uśmiechnęła się, zawahała, po czym dodała, że całym sercem jest teraz z Morganem Freemantlem i ma nadzieję, że Starszy Steward zostanie już wkrótce uwolniony. W końcu usiadła i zwróciła się nagle do mnie: – Kiedy usłyszałam o Morganie Freemantlem, rzecz jasna, pomyślałam o tobie… zastanawiałam się, czy twoja firma zajmie się tą sprawą. Po to tu właśnie przyjechałeś, prawda? Nie po to, żeby zobaczyć, jak się ścigam.
– Jedno i drugie – odparłem.
Pokręciła głową. – Przyjemne z pożytecznym. – Nagle stała się bardzo rzeczowa: – Znajdziesz go jak Dominica?
– To raczej mało prawdopodobne – odrzekłem.
– Mnie wracają wspomnienia – szepnęła, a jej oczy sposępniały.
– Nie…
– Nic nie mogę na to poradzić. Odkąd o tym usłyszałam… kiedy dziś rano znalazłam się na wyścigach… nie mogę przestać o nim myśleć.
Beatrice Goldoni wciąż wyrzucała z siebie potoki słów, mówiąc mi, a także Alessi, która zapewne słyszała to nie po raz pierwszy, jak wielkim szokiem było dla niej, gdy dowiedziała się ojej uprowadzeniu, i jak bardzo się cieszy, że zdołałem doprowadzić do jej uwolnienia… Ja zaś uznałem za uśmiech losu, że mówiła w swoim rodzinnym języku, którego, miejmy nadzieję, nie znała otaczająca nas dokoła horda żądnych sensacji dziennikarzy.
Przerwałem jej, życząc powodzenia w nadchodzącej wielkiej gonitwie, po czym pożegnałem się ze wszystkimi. Alessia wyszła ze mną z sali jadalnej. Przeszliśmy powoli przez wielką salę bankietową, by obejrzeć tor wyścigowy.
– Jutro – powiedziałem – ci wszyscy ludzie będą ci kibicować. Wydawała się bardziej zaniepokojona niż uspokojona moimi słowami.
– To zależy, jak Brunelleschi zniósł podróż.
– Nie przyjechał z wami? – spytałem, zaskoczony.
– Przyjechał, tyle tylko, że nikt nie wie, jak on się czuje. Może tęsknić za domem… i, nie śmiej się, ale tutejsza kranówka wydaje mi się obrzydliwa. Bóg jeden wie, co konie o niej myślą. Konie mają swoje humory, pewne rzeczy lubią, innych zaś nie cierpią, jest cała masa rozmaitych, trudnych do przewidzenia czynników, które mogą wpłynąć na ich zachowanie na torze.
Objąłem ją nieśmiało ramieniem.
– Nie tutaj – powiedziała nagle. Opuściłem rękę. – A gdzieś indziej? – spytałem.
– Jesteś pewien…?
– Nie wygłupiaj się. Czy gdyby było inaczej, w ogóle bym cię o to pytał?
Uśmiechnęła się szeroko i oczy jej rozbłysły, ale nie patrzyła na mnie, lecz na tor wyścigowy.
– Zatrzymałem się w Sherryatt – powiedziałem. – A ty?
– W Regency. Wszyscy tam mieszkamy – państwo Goldoni, Silvio Lucchese, tato i ja. Wszyscy goście wyścigów. Gospodarze są tak hojni, że aż mnie to zdumiało.
– A co powiesz na kolację? – spytałem.
– Nie mogę. Zostaliśmy zaproszeni przez ambasadora Włoch… tato go zna… muszę tam pójść.
Skinąłem głową.
– Chociaż – dodała – moglibyśmy po południu wybrać się na przejażdżkę albo na dłuższy spacer. Szczerze mówiąc, nie mam ochoty spędzić całego dnia na wyścigach. Byliśmy tu wczoraj… wszystkim zagranicznym dżokejom pokazano, co mają robić i czego się spodziewać. Dziś mam wolne.