Выбрать главу

Wypuściłem powietrze.

– Tak…

– Od lat nikt nie widział Piętro Goldoniego. Wszyscy sądzą, że wyjechał z kraju i już tu nie wróci. – Wydawał się zadowolony. – To pasowałoby, jeżeli chodzi o czas kolejnych porwań, prawda? Przepędziliśmy go z Włoch i udał się stamtąd do Anglii.

– Hm… – mruknąłem niepewnie – słyszałeś może o Morganie Freemantle’u? Czytałeś wczorajsze albo dzisiejsze gazety, oglądałeś wiadomości w telewizji?

– O kim ty mówisz? Ja byłem w Mediolanie i miałem mnóstwo pracy. Kim jest ten Morgan Freemantle?

Powiedziałem mu. I dodałem: – Bruno i Beatrice Goldoni są od tygodnia w Waszyngtonie. Rozmawiałem z nimi. Wczoraj po południu Brunelleschi wygrał tu w Waszyngtonie gonitwę International. Jechała na nim Alessia.

Na drugim końcu łącza przez chwilę zapanowała głucha cisza.

– On musi tam być! – wykrzyknął potem Pucinelli. – Piętro Goldoni jest teraz w Waszyngtonie!

– Taa.

– Naturalnie wiedziałeś o tym.

– Domyślałem się, że Giuseppe-Peter jest tutaj.

Zamilkł na chwilę. Zamyślił się. – W jaki sposób najlepiej poinformować o tym amerykańską policję? Być może moi przełożeni zechcą skonsultować się…

– Jeżeli chcesz – zaproponowałem – osobiście poinformuję kapitana miejscowej policji o tym, czego się dowiedziałem. Być może, gdy pozna fakty, zechce pomówić bezpośrednio z tobą. Na posterunku jest policjant mówiący biegle po włosku, który może posłużyć za tłumacza.

Pucinelli był wdzięczny, ale starannie to ukrywał. – Wyśmienicie. Dobrze by było, gdybyś to wszystko zaaranżował.

– Zajmę się tym natychmiast – zapewniłem.

– Jest niedziela – mruknął niemal z powątpiewaniem.

– Ale ty przecież pracujesz – zauważyłem. – Jakoś się z nim skontaktuję.

Podał mi grafik swoich dyżurów, który starannie zapisałem.

– Spisałeś się na medal, Enrico – powiedziałem ciepło pod koniec naszej rozmowy. – Moje gratulacje. To powinno być warte awansu.

Zaśmiał się krótko i choć szczerze, to jednak bez większej nadziei na sukces, jaki mu wieszczyłem. – Tak czy owak, trzeba dopaść tego Goldoniego. – I nagle coś mu przyszło do głowy. – Jak sądzisz, w którym państwie będzie sądzony?

– Sądząc po jego dotychczasowej karierze, to raczej w żadnym – odparłem cierpko. – Czmychnie do Ameryki Południowej, gdy tylko policja tutaj zacznie mu deptać po piętach, a kto wie, może w przyszłym roku jakiś gracz polo zostanie porwany dokładnie w środku chukka…

– Co takiego?

– To nie do przetłumaczenia – odparłem. – To na razie.

Niezwłocznie zadzwoniłem na posterunek w Waszyngtonie i prośbą i groźbą zdołałem w końcu zlokalizować Kenta Wagnera – przebywał u swojej bratanicy, która obchodziła właśnie urodziny i urządziła z tej okazji przyjęcie.

– Przepraszam – rzuciłem i wyjaśniłem, dlaczego zakłócam mu spokój.

– Chryste panie – mruknął. – Kim jest ten Pucinelli?

– To dobry glina. Bardzo odważny. Porozmawiaj z nim.

– Dobra.

Podałem mu numer telefonu i grafik Enrica. – Państwo Goldoni wybierają się do Nowego Jorku – dodałem. – Dowiedziałem się tego od pani Goldoni. Sądzę, że wyjadą jeszcze dziś. Mieszkają w hotelu Regency.

– Zaraz się tym zajmę. A ty? Wciąż mieszkasz w hotelu Sherryatt?

– Tak. Właśnie stamtąd dzwonię.

– Bądź pod telefonem.

– W porządku.

Odchrząknął. – Dzięki, Andrew.

– Cała przyjemność po mojej stronie, Kent – powiedziałem i faktycznie, mówiłem szczerze. – Tylko go dorwij. Jest twój.

Kiedy tylko odłożyłem słuchawkę, rozległo się pukanie do drzwi. Dopiero gdy je otworzyłem, uświadomiłem sobie, że może powinienem był zachować większą ostrożność. Ale w progu stała tylko niegroźna, niska, pulchna pokojówka w średnim wieku, która chciała posprzątać mój pokój.

– Jak długo to potrwa? – spytałem, zerkając na wózek ze świeżą pościelą, ręcznikami i potężnym odkurzaczem.

Odparła po hiszpańsku z meksykańskim akcentem, że nie rozumie.

Zadałem jej to samo pytanie po hiszpańsku. – Dwadzieścia minut – odrzekła z niezłomnym przekonaniem. Sięgnąłem po telefon, poprosiłem w centrali, aby wszystkie rozmowy przełączane były do hotelowej recepcji i zszedłem na dół, aby tam poczekać.

Poczekać… i przemyśleć to i owo.

Rozmyślałem przede wszystkim o Beatrice Goldoni i pełnym ekscytacji poczuciu winy malującym się na jej twarzy, pomyślałem ojej synu wyrzuconym z rodzinnego domu. Uznałem, że to bardzo prawdopodobne, iż tamtego dnia, czyli w piątek, Beatrice nie udawała się na potajemną schadzkę z kochankiem, lecz raczej na upragnione spotkanie z wciąż kochaną czarną owcą rodziny. To na pewno on zaaranżował spotkanie, musiał wiedzieć, że matka przyjedzie na wyścigi, i zapewne wciąż za nią tęsknił.

Nie ulegało wątpliwości, że nie wiedziała, iż to jej syn uprowadził Alessię, a teraz Freemantłe’a. Nie była aż tak sprytna. Wiedziała jednak, że to ja prowadziłem negocjacje w sprawie uwolnienia Alessi, Paolo Cenci powiedział jej o tym przy piątkowym śniadaniu. Bóg jeden wie, o czym jeszcze jej naopowiadał. Może powiedział również o Dominicu, to by było całkiem logiczne.

I wydawało się całkiem prawdopodobne. Wielu ludzi nie rozumiało, dlaczego Liberty Market zależy na utrzymaniu swej działalności w sekrecie, i nie widziało nic złego w rozmawianiu na temat naszej firmy.

Osobiście odwiozłem Beatrice do Waszyngtonu, a ona tyle mówiła, bez końca. Usta jej się nie zamykały. Ple, ple, ple. Jesteśmy w Waszyngtonie z państwem Cenci… pamiętasz Alessię, tę dziewczynę, którą uprowadzono? Jest z nią młody mężczyzna, ten, co przyjechał do Włoch, aby sprowadzić ją z powrotem do domu całą i zdrową… a Paolo Cenci opowiedział nam, jak ten mężczyzna ocalił w Anglii pewnego małego chłopca, Dominica… Alessia też tam była… ple, ple, ple.

Podniosłem się z kanapy w hallu, podszedłem do recepcji i powiedziałem, że się wyprowadzam – poprosiłem o przygotowanie rachunku. Po czym raz jeszcze zadzwoniłem do Kenta Wagnera, który powiedział, że złapałem go dosłownie w ostatniej chwili, właśnie opuszczał przyjęcie.

– Zepsułeś mi cały dzień, nie ma co – poskarżył się, choć bez większego przekonania w głosie. – Przypomniałeś sobie coś jeszcze?

Odparłem, że wynoszę się z hotelu Sherryatt, i wyjaśniłem dlaczego.

– O Jezu – mruknął. – Przyjedź prosto na posterunek, ukryję cię w miejscu, gdzie Goldoni na pewno cię nie znajdzie. W obecnej chwili lepiej z góry zakładać, że on jednak wie o twoim istnieniu.

– Tak będzie bezpieczniej – przyznałem. – Już jadę.

W recepcji powiedziano mi, że rachunek będzie czekał na mnie, gdy zjadę na dół z bagażami. Dwadzieścia minut jeszcze nie minęło, ale kiedy wysiadłem z windy, ujrzałem pokojówkę pchającą przed sobą wózek i zmierzającą w głąb korytarza.

Otworzyłem drzwi kluczem i wszedłem do środka.

Było tam trzech mężczyzn w furażerkach i białych kombinezonach z logo firmy Dywanex na piersiach i plecach; przestawili większość mebli pod ściany i na środku pokoju rozwinęli duży dywan o orientalnym wzorze.

– Co to… – zacząłem. I pomyślałem: jest niedziela. Odwróciłem się na pięcie, aby wybiec z pokoju, ale za późno.

Czwarty mężczyzna z Dywanexu stanął w progu, zastępując mi drogę.

Ruszył w moją stronę, wyciągając obie ręce do przodu, i pchnął mnie z całej siły w głąb pokoju.

Spojrzałem mu w oczy… i natychmiast go poznałem.

W mojej głowie rozpętała się istna gonitwa myśli.

Pomyślałem: już po mnie.

Pomyślałem: już nie żyję.

Pomyślałem: a przecież powinienem był wygrać tę grę. Sądziłem, że wyjdę z niej zwycięsko. Myślałem, że go odnajdę, policja go aresztuje i raz na zawsze przerwie jego plugawy proceder; nawet przez myśl mi nie przeszło, że może stać się inaczej.