– O czym pan myśli? – spytał Cenci.
– O nadziei – odparłem i doszedłem do wniosku, że porywacze w mieszkaniu chyba nie mieli jednak krótkofalówki, bo nie wspomnieli o niej ani słowem w ciągu godziny, którą spędziłem, przysłuchując się ich rozmowom za pośrednictwem „pluskwy”. Tyle tylko, że ON mógł domyślać się, iż w mieszkaniu zostaną założone podsłuchy… o ile był aż tak sprytny… i kazał wyłączyć krótkofalówkę, gdy tylko udzielił im wszelkich niezbędnych instrukcji.
Gdybym był na jego miejscu, pozostawałbym z nimi w ciągłym kontakcie. Od chwili wyjazdu po odbiór pieniędzy… ale przecież częstotliwości radiowych nie było aż tak wiele, istniało więc spore ryzyko, że ktoś ich może podsłuchać. Jednak istniały przecież szyfry… i ustalone wcześniej zwroty. Ale jak przewidzieć pewne sytuacje – na przykład taką, że carabinieri urządzą zasadzkę i podczas ucieczki postrzelony zostanie człowiek, który przywiózł dla nas okup? Czy można być przygotowanym na taką okoliczność? Gdyby nie zabrali walizki z urządzeniem naprowadzającym, najprawdopodobniej udałoby się im uciec. Gdyby aż tak bardzo nie zależało im na okupie, nie postrzeliliby kierowcy, aby zabrać pieniądze.
Jeżeli carabinieri zachowali się głupio, to porywacze również, i można było mieć nadzieję tylko dopóty, dopóki ON nie postanowiłby zminimalizować strat. W moim odczuciu nadzieja ta była krucha. Nie zamierzałem jednak dzielić się moimi odczuciami z ojcem ofiary.
Po policzkach Cenciego płynęły łzy; najwyraźniej brandy pomogła mu się w końcu rozluźnić. Nie mówił nic, nie próbował ocierać łez ani ich nie ukrywał. Wielu mężczyzn osiągnęłoby ten etap znacznie wcześniej, o czym wiedziałem z doświadczenia. Etapy były takie same: oburzenie, gniew, strach i smutek, poczucie winy, nadzieja i ból. Widziałem tak wielu zrozpaczonych ludzi, że niekiedy czyjeś uśmiechnięte oblicze wywoływało we mnie prawdziwy wstrząs.
Paolo Cenci, mężczyzna, którego znałem i który siedział naprzeciw mnie, ani razu się przy mnie nie uśmiechnął. Próbował zrazu zachowywać pozory sztywnych konwenansów, lecz ta maska bardzo szybko prysła, gdy tylko przywykł do mojej obecności, i teraz miałem przed sobą zwykłego mężczyznę, którego uczucia oraz mocne i słabe strony udało mi się w ciągu tych kilku tygodni rozszyfrować. Zniknął gdzieś wielki człowiek sukcesu, światowiec pełen niezmierzonej mądrości, którego portret wisiał w salonie. To nie był ten sam mężczyzna.
On ze swojej strony, choć zrazu zawahał się, widząc, że nie należymy do tej samej grupy wiekowej, uznał ostatecznie, że pasujemy do siebie pod każdym względem.
Jego wołanie o pomoc dotarło do naszego biura w dzień po zniknięciu Alessi, a nazajutrz pukałem już do tylnych drzwi w jego rezydencji; jednak czterdzieści osiem godzin przy tego rodzaju koszmarze może wydawać się wiecznością i moje przybycie najwyraźniej przepełniło go wielką ulgą. Byłby gotów przyjąć ofertę pomocy nawet od czterorękiego karła o niebieskiej skórze, nie mówiąc już o mierzącym metr siedemdziesiąt pięć chuderlaku o zwyczajnych ciemnych włosach i jasnoszarych oczach: ale z drugiej strony płacił mi za to, co dla niego robiłem, więc gdyby naprawdę mnie nie polubił, wyjście dla niego było bardzo proste.
Jego pierwszy telefon do naszego biura był krótki i rzeczowy. „Moja córka została porwana. Zadzwoniłem do Tomasso Linardiego z mediolańskiej Fine Leather Company z prośbą o poradę. Podał mi wasz telefon… powiedział, że to wasza firma jest odpowiedzialna za jego bezpieczny powrót do domu i że to wy pomogliście policji namierzyć porywaczy. Teraz to ja potrzebuję waszej pomocy. Przyjedźcie, proszę”.
Tomasso Linardi, właściciel mediolańskiej Fine Leather Company dwa lata wcześniej także został uprowadzony dla okupu. Nic dziwnego, że Paolo Cenci go znał, gdyż sam także działał w przemyśle skórzanym, stojąc na czele korporacji prowadzącej sprzedaż swoich towarów na całym świecie. Połowa włoskich butów importowanych do Anglii, jak mi się zwierzył, przechodziła we wstępnej fazie, jeszcze przed wykrojem, przez jego firmę.
Obaj mężczyźni mieli, skądinąd przypadkiem, drugą wspólną pasję, a mianowicie konie; Cenci, rzecz jasna, z uwagi na to, że Alessia zajmowała się jeździectwem, a Linardi, ponieważ posiadał większościowe udziały w torze wyścigów konnych. To właśnie te udziały zostały sprzedane jako pierwsze, aby można było zapłacić okup, o czym, ku swojej rozpaczy, dowiedział się, kiedy już znalazł się z powrotem na wolności. W jego przypadku, mimo iż porywaczy ujęto zaledwie po miesiącu, odzyskano jedynie niewielką część wynoszącego w sumie milion funtów okupu. Siedem milionów, których początkowo żądano, oznaczałoby dla niego również utratę całej firmy, tak więc gdy w końcu go wypuszczono, pomimo strat, jakie poniósł, był na tyle zadowolony z usług Liberty Market sp. z o.o., że polecił nas swojemu koledze, który popadł w tarapaty podobne jak on.
Sprawą Linardiego zajmowałem się wspólnie z jednym z partnerów. Dowiedzieliśmy się, że żona Linardiego nie tyle przejęła się uprowadzeniem męża, co raczej nie posiadała się z wściekłości, gdy usłyszała, jakiej sumy żądają porywacze za jego uwolnienie. Jego kochanka wylewała morze łez, syn przejął po nim fotel prezesa firmy, kucharz dostał ataku histerii, siostry wciąż wdawały się w kolejne pyskówki, a wierny pies usychał z tęsknoty. Cała ta sprawa została doprowadzona do końca koncertowo, a finale grande pozostawiło mnie tak rozbitego i zmęczonego, jakby zmyła mnie, a potem wyrzuciła na brzeg, wielka fala przypływu.
W Villa Francese, domu o wiele cichszym i spokojniejszym, Paolo Cenci i ja siedzieliśmy przez kolejne pół godziny, czekając, aż brandy zacznie działać, i rozmyślając o rozmaitych sprawach. Gdy wreszcie jego łzy obeschły, wstał, westchnął przeciągle i stwierdził, że wszystko wszystkim, ale ma obowiązki, którym musi sprostać, i musi się przebrać, zjeść śniadanie, a potem pójść do biura. Miał nadzieję, że go tam jak zwykle zawiozę. Mogłem również, tak jak wcześniej, sfotografować pieniądze przeznaczone na okup. Przemyślał wszystko i oczywiście miałem rację, to była jedyna szansa, by odzyskać chociaż część z nich.
Śniadania w rezydencji spożywane były w jadalni – owoce i gorące tosty, a w tle sielankowe freski à la Maria Antonina.
Ilaria dołączyła tam do nas, jak zawsze cicha, i nałożyła sobie na talerz to, na co miała ochotę. Jej milczenie stanowiło formę buntowniczej agresji – pomimo iż wpajano jej zasady dobrego wychowania, z przekory ani razu nie powiedziała ojcu „dzień dobry”.
On najwyraźniej do tego przywykł, mnie wszelako wydawało się to czymś niezwykłym, zwłaszcza w obecnych okolicznościach, a przecież nic nie wskazywało, by były między nimi jakiekolwiek zatargi, czy choćby cień animozji. Ilaria wiodła dostatni żywot, w którym nie było miejsca na pracę zarobkową – głównie podróżowała, grała w tenisa, brała lekcje śpiewu, robiła zakupy albo spożywała wykwintne posiłki, a wszystko to za pieniądze tatusia. On dawał, ona brała. Niekiedy zastanawiałem się, czy to nie wynikające z tej zależności oburzenie nakazywało jej zachowywać się względem niego tak chłodno i obcesowo, ale Ilaria nigdy nie kiwnęła nawet palcem, aby znaleźć sobie jakąkolwiek pracę. Wspomniała mi o tym jej ciotka Luisa, skądinąd z aprobatą.