Impet kuli, która go dosięgła, powalił Giuseppe-Petera na wznak.
Podszedłem i uklęknąłem przy nim.
To Kent otworzył wejście do namiotu i wślizgnął się do środka po Morgana Freemantle’a. Usłyszałem senny, rozleniwiony głos Starszego Stewarda, a zaraz potem Kent wyszedł z namiotu, aby powiadomić mnie, że ofiara jest nafaszerowana prochami i goła jak święty turecki, ale poza tym cała i zdrowa.
Przy pomocy zwiniętego namiotowego płótna, które przykładałem do szyi mego wroga, starałem się zatamować szkarłatną fontannę, lecz bez powodzenia. Kula wyrwała zbyt duży fragment tkanek; nic nie można było zrobić.
Oczy miał otwarte, ale jego wzrok już mętniał.
Zapytał po włosku: – To ty?
– Tak – odparłem w jego języku.
Źrenice na moment się zwęziły; skupił wzrok na mojej twarzy.
– Nie mogłem wiedzieć… – powiedział. – Skąd miałem wiedzieć… co zamierzałeś…
Ukląkłem przy nim i nadal usiłowałem go ratować.
– Wiesz… – powiedział. – Wtedy… w Bolonii… kiedy mnie pierwszy raz zobaczyłeś… powinienem był cię zabić… powinienem był… sprzedać kosę… temu… hiszpańskiemu… szoferowi…
– Tak – przyznałem. – Powinieneś był to zrobić.
Posłał mi jeszcze jedno posępne, złowrogie spojrzenie, dając do zrozumienia, że nie akceptuje porażki i nie zamierza zrejterować. Ten człowiek nie poddawał się do samego końca. Przyglądałem mu się w milczeniu, a w moim sercu, nie wiedzieć czemu, pojawił się nagle smutek i żal. Obserwowałem go, aż jego oczy stały się szkliste, a potem zmętniały zupełnie i choć wciąż były otwarte, to nie widziały już niczego.